"Uwaga,Henschel 126,kierunek-port drzewny,wysokość-50-100 metrów".

Przez Errata , 01/09/2010 [14:24]

STANISŁAW SKALSKI "Czarne Krzyże Nad Polską"

"Proszę panów,chwila uwagi-mówił teraz powoli i dobitnie-Dziś od godziny piątej rano jesteśmy w stanie wojny z Niemcami.Proszę zachować całkowity spokój. A co do obowiązku...wierze głęboko, że go spełnimy. (...) -Start Momentalnie odwróciłem się i ujrzałem zieloną rakietę na tle wypiętrzonych,śnieżnobiałych cumulusów.Rzuciłem pistolet na ziemie i jednym susem znalazłem się w maszynie.Zapiałem w oka mgnieniu pasy,silnik warknął i "Jedenastka" potoczyła się w otwartą przestrzeń po świeżej,zmytej rosą koniczynie.

 

Nabierając wysokości,biorę podany przez radiostacje kierunek na samolot nieprzyjacielski.Idę tuz nad strzępami kłębiastych chmur na wysokości tysiąca pięciuset metrów kursem północno-wschodnim.Rozglądam się wokoło szukając wroga,mego pierwszego wroga!Z tylu za mną ciągną jedna za druga"Jedenastki".Ponieważ niebo jest dokoła czyste,przenoszę swe poszukiwania w dol,penetrując uważnie przestrzeń w lukach miedzy cumulusami.Przed dojściem do Wisły,gdzie zachmurzenie całkowicie niemal znikło,dostrzegam w pewnej chwili przed sobą na malej wysokości wyraźnie obcą sylwetkę samolotu.Włączam radio i rzucam w eter krotka depesze:"Uwaga,Henschel 126,kierunek-port drzewny,wysokość-50-100 metrów". Jednocześnie zwalniam maszynę do nurkowania. Idę do ataku! Rozpoznawcza maszyna niemiecka spokojnie leci po nie zmienionym kursie.Załoga zajęta rozpoznaniem,pewna siebie,nie obserwuje chyba nieba.Dystans miedzy nami gwałtownie maleje... Jeszcze nie jestem spostrzeżony.Spokój przeciwnika podnieca mnie,czuje drżenie rozchodzące się po całym ciele.Za chwile otworze ogień.Jeszcze kilka sekund...Czarne krzyże staja się coraz wyraźniejsze,rosną.raza wzrok.Celownik pieści je,zmniejszając powoli poprawkę. Nagle Henschel pluje ku mnie chaotycznym ogniem obserwatora.Pilot zaczyna uciekać do ziemi.Smugi pocisków obejmują niczym ośmiornica cały samolot.Ściskam mocniej drążek i,nie spuszczając z oka celownika,zbliżam się nadal do nieprzyjaciela. 250 metrów...200...150...jeszcze bliżej-świdruje w mózgu myśl...Już,teraz! Naciskam spust.Stare Vickersy grają bezbłędnie.Jestem idealnie w ogonie. poprawka zbędna.Długa seria przerywa ogień strzelca,śmigło gwałtownie zmniejsza obroty.Ułamek sekundy-i ostatnia,krotka seria z bezpośredniej odległości,po czym ostro wyrywam maszynę w gore,by uniknąć zderzenia i...ognia porucznika Pisarka i kaprala Mielczyńskiego,którzy doszli Niemca. W półokrążeniu widzę,jak pilot stara się osadzić maszynę na przygodnym terenie.Nie wgląda jednak na to,ze samolot prowadzi wprawna ręka,pilot musi być ranny.Henschel toczy się i podskakuje jak pijany,aż wreszcie,zarywszy się w miękką,świeżo zaoraną zimie,przechodzi na plecy.Błyska jasnobłękitnym brzuchem,a na tle skrzydeł ostrym kontrastem odbijają czarne,żałobne krzyże... "Jedenastki" wykonały "taniec śmierci" krążąc przez chwile nad ofiarą.Będąc jeszcze pod wpływem stoczonej walki,bez namysłu zatoczyłem krąg i podszedłem do lądowania.Nie zastanawiałem się zupełnie,czym grozi lądowanie w tak ciężkim terenie.Ale szczęście chodzi parami.Po chwili"Jedenastka",dygocąc na nierównościach,zakończyła wybieg w niedalekim sąsiedztwie rozbitego Henschla.Dokoła panowała pustka,wszystkie maszyny już odleciały.Słychać było jedynie silnik mojej "Jedenastki" pracujący na małych obrotach.(...)Spodziewałem się znaleźć załogę wewnątrz samolotu;rannych lub zabitych.Jednak siedzenia były puste,a obie kabiny pełne krwi.Natychmiast rozpocząłem poszukiwania Niemców.Na przedłu8żeniu kierunku przymusowego lądowania, w odległości jakichś 15 metrów po przeciwne stronie wąziutkiego strumyka zobaczyłem białą płachtę rozwiniętego spadochronu,a obok-lezącą postać.Przeskoczyłem strumyk i znalazłem się wobec pierwszej widzianej przeze mnie ofiary wojny.Niemiec leżał na wznak,cały we krwi,nieprzytomny.Jego otwarte usta,pokryte piana,zakrwawione,charczały.Widocznie przy uderzenie o ziemie lotnik został wyrzucony z samolotu,a zaczepiony o coś spadochron rozwinął się sam. Nie było widać jednak nigdzie drugiego członka załogi. Kilku ludzi,zwabionych widokiem walki i kapotażem Niemca,biegło z rożnych stron,na przełaj przez pola na miejsce wypadku.Chwile jeszcze rozglądałem się uważnie,przetrząsając wzrokiem okoliczne krzewy i zagajnik,ale nic nie świadczyło o obecności poszukiwanego.Postanowiłem wiec tymczasem w miarę moich zdolności przyjść z pomocą ciężko rannemu.Zaledwie zdążyłem zwinąć spadochron i ułożyć go w taki sposób,by stanowił posłanie dla Niemca,gdy dobiegli do nas pierwsi ciekawi.Zwróciłem się do nich,aby przeszukali skraj lezącego nie opodal lasu,gdzie prawdopodobnie szukał schronienia drugi Niemiec.Wszyscy mężczyźni rozbiegli się we wskazanym przeze mnie kierunku.Pozostała przy mnie jakaś kobieta,która pomogła mi przenieść rannego na prowizoryczne łoże.Następnie skierowałem się do rozbitego Henschla,w którym uprzednio zauważyłem apteczkę.Wybiłem ręką sztuczne szkło i wygarnąłem cala jej zawartość w postaci rożnego rodzaju opatrunków,nożyczek,strzykawek i rozmaitych medykamentów,o których przeznaczeniu nie miałem nawet zielonego pojęcia.Nożyczkami rozciąłem rękawy munduru i koszuli ostrożnie ściągając z rannego cale okrycie.Ciężka rana przestrzelonego na wylot barku spływała obficie krwią.Korzystając z pomocy uczynnej kobiety,przemyłem twarz lotnikowi czysta woda ze strumyka,ranę zalałem jodyna,po czym,przykładając tampony,obandażowałem możliwie najmocniej,by zatamować krwotok. Właśnie zabieraliśmy się do przeniesienia rannego,gdy podniósłszy głowę rzuciłem przelotnie wzrokiem w stronę pobliskich krzewów.Odniosłem wrażenie,ze coś się w nich poruszyło.Ułożyłem rannego z powrotem na ziemi i poderwałem się na nogi,pilnie wypatrując.Tym razem nie miałem już wątpliwości;odróżniłem wyraźnie sylwetkę człowieka w kombinezonie,który tylko nieznacznie odbijał swa barwa od otaczającej go zieleni. Skoczyłem kilka kruków naprzód i wykrzyknąłem jedyne znane mi niemieckie słowo:-Halt!,po czym już po polsku dodałem:-Ręce do góry! Sięgnąłem jednocześnie do kieszeni po pistolet,lecz zamiast pistoletu ręka natrafiła na srebrna papierośnice.Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie,ze w chwili alarmu rzuciłem pistolet na ziemie. Trzeba było się decydować.Szybkim ruchem wyciągnąłem papierośnice i imitując nią uzbrojenie,skierowałem wprost na Niemca.Niemiec się poruszył,podniósł z trudem ręce do góry i ciągnąc za sobą jedna nogę,wyszedł wolno z krzaków.Opuściłem wtedy rękę,by nie dojrzał z bliska,iż moja szturmowa bronią jest przedmiot absolutnie do walki nieprzydatny.Widząc,ze lotnik nie może iść,podbiegłem do niego.Odebrałem mu Mausera,poczęstowałem papierosem z domniemanego pistoletu.Uśmiechnął się przez ból,kiwnął głową i biorąc papierosa wyjąkał:-Danke schon.

Obawy moje teraz dopiero wydały mi się śmieszne:ranny Niemiec był niezdolny do jakiegokolwiek wrogiego odruchu lub ucieczki.Przerzuciwszy jego rękę na kark,poprowadziłem go do towarzysza niedoli.Ułożyłem go obok na miękkiej powłoce spadochronu.Dałem mu paczkę egipskich i zapałki,po czym powróciłem do czynności samarytańskich.

W chwili gdy lewa ręką unosiłem do góry rannego,podpierając się jednocześnie prawa o ziemie,by umożliwić kobiecie przeciągniecie bandaża,Niemiec,który przez cały czas obserwował pilnie nasze czynności,nachylił się i zupełnie nieoczekiwanie pocałował mnie w rękę.Cofnąłem się jak oparzony.Na krótki moment wzrok nasz się skrzyżował.Moje oczy nie wyrażały chyba nic prócz zdziwienia,w jego dojrzałem wyraźną wdzięczność.Na uśmiech odwzajemniłem się również uśmiechem.Wiedziałem,ze mój ludzki obowiązek nakazywał mi spełnić to,co czyniłem teraz,do końca.Winien tragedii był przecież ktoś inny-ten,kto rzucił nas przeciwko sobie.

 


-Ja już skończę sam,a pani niech tymczasem zabierze się do tego drugiego-powiedziałem do pomagającej mi kobiety.Chwyciła nożyce i nachyliła się nad drugim pacjentem.Ale ten począł mówić coś szybko w niezrozumiałym dla nas języku.Z gestów raczej wywnioskowałem,ze chodzi o protest. -Co się stało-zapytałem po polsku,patrząc w jego stronę. -Nie wiem-odrzekła zdziwiona-Nie chce się dać dotknąć. -Nein,nein,Flieger!-wolał Niemiec,wskazując na mnie ręką.

Uśmiechnąłem się domyślnie.Kobieta wzruszyła ramionami i pomogła mi w ułożeniu i przykryciu nieprzytomnego Niemca numer jeden. Tymczasem powracali.gromadząc się wokół nas,ludzie,którzy poprzednio poszli na poszukiwania zagubionego lotnika.Zrobiło się tłoczno.Tłum począł groźnie pomrukiwać pod adresem Niemców. "Lepiej ich na te gałąź za nogi i głową do wody,a nie opatrywać jeszcze"-dochodziły mnie uwagi."Konia mi cholery raniły". "Przez nich jutro muszę wyjeżdżać z domu,dostałem kartę powołania" Zrobiło się nieprzyjemnie.Wśród gapiów dostrzegłem mundur kolejarza. -Dróżnik?-spytałem. -Mhm-odburknął niechętnie zagadnięty. -Niech pan natychmiast biegnie do swe budki i zatelefonuje do okręgowego szpitala w Toruniu.Proszę powiedzieć,żeby z polecenia oficera natychmiast przysłali sanitarkę po rannych.Niech pan opowie od siebie,co tu zaszło. Dwie rany postrzałowe drugiego Niemca nie były groźne.Kości nie naruszone,krwawienie słabe.Wkrótce skończyłem z opatrunkami. W pobliżu pojawiła się jakaś postać w ciemnym ubraniu.Po koloratce poznałem,ze to duchowny.Przyglądał się w milczeniu przez chwile rannym lotnikom,potem zwrócił się do mnie: -Panie poruczniku,czy nie ma pan nic przeciwko temu,żebym udzielił im pociechy duchowej,zwłaszcza temu ciężko rannemu?Jestem Niemcem i pastorem w tutejszej okolicy... Wyraziłem zgodę.Pastor zwrócił się po niemiecku do zdrowszego i przytomnego jeńca.Długo mu coś tłumaczył,czego nie zrozumiałem.Lotnik machnął ręką,odpowiedział coś krotko i ostro,następnie odwrócił się plecami.Pastor spojrzał na mnie z goryczą.Raz jeszcze zwrócił głowę w kierunku lezących i z wyrazem współczucia rozłożył ręce.Przeprosił mnie i chciał odejść.Wtedy zapytałem,co powiedział mu ranny. -Nie pragnął ode mnie żadnej pociechy ani nawet dobrego słowa.Zwymyślał mnie,ze zwracam się do niego z takimi intencjami.Patrzyłem w oczy pastora,człowieka starego.Opuścił je ku ziemi,widocznie wstyd mu było przede mną.Milczeliśmy.Chwycił mnie za rękę,potrząsnął nią kilkakrotnie. -Ciężko patrzeć na to,co się dzieje-wyszeptał z bólem-Jako pastor i Niemiec dziękuje panu,panie poruczniku,za to co pan dla nich uczynił.Niech Bóg ma pana w swojej opiece. Ukłonił się i odszedł ciężkim krokiem.Zabrałem się do przeszukania kieszeni moich jeńców.Właściwe od tego powinienem był zacząć,ale uważałem,ze pierwszym obowiązkiem jest udzielenie pomocy rannym. (...) Następnego dnia rano bez żadnych przeszkód i przygód wylądowałem na naszym lotnisku.Kapitan Laskowski wiedział już o moim wyczynie od pułkownika Stachonia.Zakazał mi kategorycznie powtarzania czegoś podobnego w przyszłości. -A pańscy jeńcy-dodał-nie znajdują słów uznania za opiekę,jaką ich pan otoczył.Prosili,by koniecznie podać im pańskie nazwisko.Tak byli natarczywi,iż musiano zaspokoić ich ciekawość,co,sądzę,wcale panu nie zaszkodzi,gdyby kiedyś spotkał pana podobny los. Zrobiło mi się niezbyt przyjemnie.Pomysł Laskowskiego nie był przecież tak bardzo nierealny.Wojna się zaczynała."