WSPOMNIENIA WACŁAWA LINIEWICZA cz. XXX
/Wacław Liniewicz (l. 82) ze Szczecinka, sybirak, społecznik, patriota, świadek historii./
Wspomnienia pisane 2.10.2021 r. Inteligent to osoba wykształcona zajmująca się pracą umysłową. Inteligencja to zdolność rozumienia, uczenia się oraz wykorzystania posiadanej wiedzy i umiejętności w sytuacjach nowych. To możemy wyczytać w internecie. Aby zdobyć gruntowne wykształcenie w sposób lekki, łatwy i przyjemny trzeba mieć talent. Tą zdolność nie każdy z nas posiada, bo Bóg różnie tą cechą nas obdarzył. Z Biblii wiemy, że jednemu dał pięć talentów, drugiemu – dwa, a trzeciemu – tylko jeden (Mt 25; 14-30). Ci o mniejszych talentach chcąc osiągnąć edukacyjne wyżyny muszą być bardziej pracowici, a to się wiąże z wysiłkiem i wyrzeczeniami.
W mojej młodości (lata 1950-60) głoszone było hasło: „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Wielu moich kolegów po zaliczeniu z trudem Szkoły Podstawowej dało się zaciągnąć do wojska. Wojsko wszystko dawało, od munduru po wyżywienie i mieszkanie. Niewiele wymagało, bo tylko posłuszeństwa i wykonywania rozkazów bez konieczności myślenia. Powstała wtedy kadra oficerska uważająca się za społeczną warstwę inteligencji służącej. Niektórzy po przyspieszonej Szkole Podstawowej (bo z powodu wojny nie mogli normalnie uczyć się, więc byli bardzo przerośnięci) wykorzystując swoje robotnicze pochodzenie podjęli pracę fizyczną, zarobkową. W zakładach pracy działały organizacje partyjne, które przyjęły rolę reprezentacji ludu pracującego. Łatwiej było reprezentować, niż ciężko pracować, więc wielu poszło po tzw. „linii na bazie”, dochodząc do wysokich stanowisk partyjnych. Tam też obowiązywała bezwzględna uległość i posłuszeństwo, nawet w sytuacjach, kiedy naruszane były interesy tych, których się reprezentowało. Wytworzyła się nowa warstwa tzw. działaczy społecznych.
We wsi, w której mieszkaliśmy po powrocie z Syberii do miejscowej inteligencji zaliczali się:
- sołtys wsi – Warszawiak, który tu był wywieziony w czasie wojny na roboty przymusowe,
- kierownicy PGR-ów, których to we wsi było aż pięć po przekształceniu folwarków poniemieckich,
- kierowniczka Szkoły Podstawowej – kuźni naszych przyszłych kadr,
- leśnicy – dysponujący zasobami drzewnymi, a trzeba było czymś palić.
Oni to właśnie zarządzali wszelkimi dobrami pozyskanymi po tubylczych Niemcach. Teraz to Niemcy jako niewolnicy pracowali w byłych swoich gospodarstwach na rzecz nowych właścicieli.
„Nie daj Boże z chama pana” – jak mawiała moja babcia patrząc na tych ziomków, których sprowadził nasz sołtys z okolic Warszawy. Tam byli biedakami, a tu stali się obszarnikami, przyjmując po 50 hektarów ziemi, które to dała im reforma rolna, a przydzielał sołtys – ziomek. Owi nowi obszarnicy gardzili takimi jak my, którzy wrócili z Syberii tylko z duszą i wycieńczonym oraz schorowanym ciałem. Nas „ze Wschodu” nazywano chamami. Nawet krążyło wśród nich takie powiedzenie: „Dwa koniki, jedna duga, patrzcie jedzie cham zza Buga”.
Na urządzanych często zabawach, imieninach czy weselach lał się litrami bimber. Tak bawiła się wiejska nowo powstała inteligencja. Sołtysowa wiodła prym wśród wiejskiej społeczności. Tym biednym chamom kazała w swoich posiadłościach służyć w ramach tzw. szarwarków, ustalanych przez jej męża sołtysa. Szarwark to praca społeczna na rzecz gminnej wspólnoty (tak sołtysowa pojmowała swoje posiadłości). W naszym domu wychowywała nas i rządziła nami nasza babcia Maria (mama mojego ojca, urodzona w 1861 roku). Moja mama mówiła często, że babcia pochodziła z dobrego domu.. W naszym domu nie wolno było używać brzydkich słów. Nawet nieostrożne powiedzenie „cholera” było ostro karane. Nigdy w życiu nie usłyszałem z ust ojca i mamy przekleństw i wulgaryzmów. Kiedyś najmłodsza córka sołtysa bawiła się z nami. Babcia zapytała mnie, jak ona ma na imię. Odpowiedziałem, że Kurwisia. Babcia mocno mnie skarciła, ale ja odpowiedziałem, że tak ją woła jej matka. Sołtysowa miała zwyczaj głośno zwoływać na noc ze wsi swoje dzieci, a miała ich pięcioro. Najstarszy Janek nieraz gdzieś się z kolegami zaplątał, więc sołtysowa wołała: - Janusku, ty skurwysynie masz natychmiast iść do domu.
Jak zapytałem ją, czy jest kurwą, bo tak się sama nazwała, to poszła na skargę do mojej mamy, że ją obraziłem. Z okazji świąt państwowych w wiejskiej, obszernej sali odbywały się zebrania. Panująca wtedy partia PZPR – przewodnia siła narodu rosła w siłę i w potęgę, a ludziom żyło się coraz gorzej. Przy postawionym na scenie stole zasiadały władze partii, a na sali gromadzili się pozostali mieszkańcy wsi. Każde zebranie zaczynało się od odśpiewania hymnu partii – Międzynarodówki. Na słowa „wyklęty powstań ludu ziemi” wstawało prezydium, a na nasze słowa „powstańcie, których dręczy głód” reszta sali wstawała. Potem były przemówienia i okrzyki na cześć partii. Jako pierwszy wznosił je często podpity kolejarz, zwany przez nas Tyrala (tak sobie podśpiewywał, gdy był pijany). Kiedyś zawołał: - Niech żyje 1-Maja!, a sala odkrzyknęła: - Niech żyje!
Jako dorastający młodzieniec nie mogłem zrozumieć, jak to dzień z kalendarza może żyć. Na zwołanym pilnie zebraniu partyjnym na wieść o śmierci Stalina ten nasz Tyrala też na początku krzyknął „Niech żyje!”, a że był trzeźwy akurat to dodał „ten co umarł”, a sala jak zwykle odpowiedziała „Niech żyje!”. Zebrania partyjne niższej rangi też odbywały się na tej sali. Pytałem swojego starszego kolegę, który był partyjny, o czym wy tam dyskutujecie? Odpowiedział mi, że takie zebrania to taka mieszanina pieprzu z dżemem: jeden pieprzy, a reszta drzemie. W późniejszych latach na zebrania docierali bardziej wykształceni prelegenci z miasta. Starali się zatem zaskoczyć słuchaczy swoją elokwencją. Jeden to nawet wprowadził do obiegu nowe słowo – „abstrachuje”. Co to jest ‘abstrachuje”, zapytał sąsiad sąsiada po takim wykładzie. - A co nie wiecie kumie, że ta abstra to on, a to pozostałe to my. Tak to wykuwała się wiejska inteligencja. W tamtych rodzinach wulgaryzmy, a w szczególności w rodzinach PGR-owskich, były w powszechnym użyciu. W kilku powszechnie używanych wulgaryzmach można było wyrazić cały stan swojego ducha. O tym pisze dr hab. Michał Rusinek – literaturoznawca Uniwersytetu Jagiellońskiego, pisarz, a niegdyś sekretarz naszej noblistki Wisławy Szymborskiej. Stwierdził on, że to są wyrazy niezwykłe pod względem fonetycznym. Kryją w sobie brutalność, siłę i bunt, ale też wyzwolenie. Wypowiadając je dajemy upust emocjom. Pokazujemy też siłę nieparlamentarnej demokracji. Potwierdziła to na jednym z wieców w Szczecinie profesor nauk humanistycznych Uniwersytetu Szczecińskiego Inga Iwasiów, wołając w kierunku rządzących „je**ć” i „wyp******lać”. Jak widać ten PGR-owski język jest jej bliski z racji prawdopodobnego jej pochodzenia.
Czy należy się dziwić, że na publicznych występach nasi cenieni artyści i celebryci im bardziej zaklną na scenie, tym większe oklaski dostają od publiczności. A warszawska elita zgromadzona w teatrze na obscenicznej sztuce „Klątwa”, obrażająca w sposób obrzydliwy największego z rodu Polaka, na stojąco długo oklaskiwała to, co powinna pogonić. Przelewające się ulicami naszych miast tłumy kobiet i wyrostków w ramach tzw. Strajku Kobiet z obleśnymi transparentami i wulgarnymi okrzykami, to jak wylewająca się na ulice kanalizacja. Zdobywa to jak widać ze statystyki wielu zwolenników i to w naszym uznawanym na świecie katolickim narodzie. Strach pomyśleć, co będzie dalej. Nasi wybrańcy narodu do sejmu, senatu, a także posłowie do Unii Europejskiej w prywatnych rozmowach (okazyjnie je nagrano) posługują się językiem daleko odbiegającym od normalnego. Każdy z tych, co te świństwa wypowiada uważa się za inteligenta. Ale to jest „inteligencja szpagatowa”. Jak mawiała moja babcia. Nasza prawdziwa inteligencja wyginęła w niemieckich obozach koncentracyjnych, w łagrach, w lesie katyńskim. Kości naszych inteligentów porosły mchami w tajgach syberyjskich, bieleją też na stepach Kazachstanu. Szczątki tych inteligentnych Polaków, którzy w UB-eckich katowniach nie zdradzili Polski, a zachowali się „jak trzeba” odnajdywane są po latach tam, gdzie wyrzucano śmieci.
Powstała w zamian po latach tzw. „inteligencja pracująca” wywodząca się z trudnych rodzin, zachowała język i kulturę tych środowisk. Zdobyte wykształcenie i tzw. „obycie w szerokim świecie” przyniosło braki w kulturze osobistej. To uwydatniało się często podczas zakrapianych alkoholem uroczystościach. Po spełnieniu iluś tam toastów język rozwiązywał się, a z butów zaczęła wystawać słoma. Jako niepijący, a więc do końca trzeźwy dowiadywałem się, kto w jakiej rodzinie i środowisku wychowywał się. Ci inteligenci będąc trzeźwi dawali przykład właściwego i kulturalnego zachowania. Po kieliszku czar pryskał, a chamstwa nie sposób było nie zauważyć. Ci rzekomi inteligenci dla własnej korzyści potrafiliby oddać Polskę za przysłowiowe judaszowe srebrniki. To było widać w czasie, jak wielki nasz brat ze wschodu miał nas w objęciach. Teraz to samo dzieje się, jak jesteśmy członkiem Unii Europejskiej. Niektórzy nasi europejscy posłowie donoszą na Polskę – Ojczyznę, która dała im wolność, wykształcenie i pozycję społeczną. Oni nie wyobrażają sobie, że Polska może sama rządzić się i decydować o sobie. Dziwne to i smutne, ale prawdziwe, że takiej inteligencji dorobiliśmy się. Boże zachowaj Polskę przed tego rodzaju działaczami społecznymi. Już raz w naszej historii mieliśmy Targowicę, a to skończyło się 123-letnią niewolą. Czy nasze wnuki i prawnuki znów będą musiały walczyć o wolność?
Wacław Liniewicz
- Zaloguj się aby dodawać komentarze
- 126 widoków