WSPOMNIENIA WACŁAWA LINIEWICZA XIV
/Wacław Liniewicz (l. 82) ze Szczecinka, sybirak, społecznik, patriota, świadek historii./
Piąte przykazanie Dekalogu jest takie radykalne, stanowcze i nakazujące. Zdawałoby się, że dotyczy ekstremalnych zachowań człowieka. A jednak to przykazanie trzeba mieć na uwadze zawsze, szczególnie teraz, kiedy uchwalone prawo pozwala zabić człowieka nienarodzonego, najbardziej bezbronnego. Paradoksem jest, że najbliżsi mu: ojciec, a w szczególności matka maja prawo go zabić. Czyn ten jest straszny, niosący dalsze konsekwencje, tak jak każda zbrodnia. Długo zastanawiałem się, czy mój głos w tej sprawie może w jakiś sposób zapobiec rozszerzającemu się złu. Pomyślałem sobie, że może ktoś czytający opisane moje przeżycia i doświadczenie zmieni swoje zdanie. Może to zapobieganie zabiciu chociażby jednego ludzkiego życia – to warto to napisać, narażając się nawet na drwiny i pomówienia? Chciałem po prostu podzielić się się z czytelnikami moimi przeżyciami. Przysięgę małżeńską złożyliśmy w kościele pw. Narodzenia NMP w Szczecinku, w dniu św. Rozali (4 IX 1965 r.), a więc patronki naszego małżeństwa. Byliśmy szczęśliwym kochającym się małżeństwem. Po dwóch latach urodził nam się syn. Tak jak wszyscy młodzi marzyliśmy o własnym mieszkaniu. Moja dotychczasowa samodzielna kawalerka była małym mieszkaniem nie zapewniającym odpowiednich warunków naszej rodzinie. Po wielu staraniach (to też ciekawa historia) wybudowaliśmy własny dom. Jaką wielką radość przeżyliśmy wprowadzając się do naszego nowego domu z rocznym synkiem! Cały nasz „dorobek” rozlokowaliśmy w jednym pokoju, a pozostałe trzy pokoje pozostały puste (nie mięliśmy tam co wstawić). Początkowy entuzjazm w urządzaniu domu zaczął ustępować miejsca pewnej refleksji. Byłem wychowany w dość licznej rodzinie, gdzie każdy z nas mógł liczyć na wzajemną pomoc i opiekę rodzeństwa. Nasz syn był sam. Jego koledzy nie mogli zastąpić mu rodzeństwa. Pomny pewnych problemów związanych z narodzinami naszego syna (cesarskie cięcie i tylko taki poród następny wchodził w rachubę) zastanawiałem się, czy czasem nie przysposobić dziecka. Często – celowo układałem wyjazdy służbowe tak, aby „wpaść” chociaż na chwilę do Okonka, do tamtejszego Domu Dziecka. Przyglądałem się dzieciom, rozmawiałem z nimi. Pamiętam pytające spojrzenia tych dzieci. Wszystkie mi się podobały, ale pomny ostrzeżeń wychowawców oraz osób, które już podobne dzieci adoptowały, miałem wątpliwości, czy moje zamierzenie jest właściwe. Kiedy nasz synek miał już 6 lat, doszliśmy do wniosku, że jest to „ostatni dzwonek”, abyśmy mieli drugie dziecko. Z radością, po badaniach lekarskich przyjęliśmy wiadomość, że znów zostaniemy rodzicami, a nasz syn nie będzie sam (bo jedynak to często zmanierowane dziecko – tak mówiła moja babcia). Czas oczekiwania został jednak zakłócony po następnych badaniach lekarskich. Żona coraz gorzej zaczęła się czuć. Lekarz badający ją stwierdził, że ma poważną, postępującą wadę serca, a ciąża zagraża jej życiu. Rozmawiając ze mną powiedział, że jeśli ciąża zostanie usunięta, to wszystko wróci do normy. Wróciliśmy po badaniach zrozpaczeni i załamani. Najprostszym rozwiązaniem było zabić dziecko, ale przecież jesteśmy ludźmi wierzącymi i czyn taki, pomimo pewnego usprawiedliwienia, był dla nas nie do przyjęcia. Modliliśmy się. Prosiliśmy Boga i patronkę naszego małżeństwa św. Rozalię o pomoc w naszej trudnej sytuacji. Żona czuła się coraz gorzej, a lekarz był nieustępliwy. Skierował ją do szpitala. Po następnych wielokrotnych badaniach orzeczono, że konieczna jest operacja serca, gdyż bez niej żona porodu nie przeżyje. Takie postawienie sprawy jeszcze bardziej nas przygnębiło. Nasz upór, by utrzymać dziecko przy życiu, jeszcze bardziej zdziwiło lekarzy, a ordynator oddziału podczas rutynowej wizyty wymownie pokazywała żonie okno, z którego widać było mały domek nad jeziorem – prosektorium… Chodziłem do lekarzy na wizyty domowe z prośbą o „załatwienie” miejsca w klinice i zgodę na operację. Zgoda taka została wyproszona i uzyskałem miejsce w warszawskiej klinice. Po licznych perypetiach dotarliśmy tam szczęśliwie. Po badaniach okazało się, że jest już ostatni termin na wykonanie operacji serca. I tak w siódmym miesiącu ciąży, żona została zoperowana. W tych trudnych chwilach ponosiłem cały ciężar rodzinnych i zawodowych obowiązków. Na domiar złego mama żony ciężko zachorowała i musiała być leczona w Szpitalu Kolejowym w Szczecinie. Teść z nadmiaru przeżyć nie trzeźwiał. Nasz 6-letni syn też wymagał opieki. W cieplarni, w której jeszcze z żoną posadziliśmy prawie 3 tysiące tulipanów, wszystko to pięknie zakwitło i z tym tez coś trzeba było zrobić. W pracy istny „kołowrót”, jeden termin gonił drugi. Jednak w tym trudnym dla nas czasie spotkałem życzliwych mi ludzi. Do nich należał wspaniały człowiek, mój szef inż. L. Iwanicki, który potrafił nas zrozumieć i odpowiednio pomóc. Przed operacją żony dał mi delegację służbową do Warszawy, abym mógł załatwić sprawy służbowe a przy tym i prywatne. Cały tydzień przed i po operacji żony byłem przy niej. Jakże bardzo zdziwiłem się, gdy zaprosił mnie do swojego gabinetu operujący żonę doc. Serafin. Zapracowany ten człowiek znalazł dla mnie tyle czasu. Tłumaczył mi na czym polegała operacja, pokazywał mi zdjęcia i szkice powstałej wady serca. Mówił mi, że ciąża sprawiła to, że wada na czas została wykryta i zoperowana. Gdyby nie to, postępująca wada serca rokowałaby żonie maksymalnie 5 lat życia. Tak więc zostały uratowane
dwa życia – żony i dziecka. Dzięki Bogu i naszej Patronce św. Rozalii wszystko ułożyło się pomyślnie. Żona po operacji już nie chciała korzystać ze skierowania do sanatorium w Nałęczowie.
Bardzo chciała wrócić do domu i zaznać chociaż chwili spokoju przed czekającym ją porodem (następna operacja – cesarskie cięcie). Fakt ten nastąpił i pierwszą wiadomością jaką otrzymałem, to było pytanie mego szwagra (pracującego w tym czasie w szpitalu) – co chciałbym mieć, syna czy córkę? Odpowiedziałem wtedy, że jest mi to obojętne, ważne jest to, aby dziecko było całe i zdrowe. Po tych wszystkich przeżyciach stawiałem sobie pytanie: czy nasze dziecko będzie zdrowe? Dzięki bogu i naszej patronce wszystko ułożyło się bardzo dobrze. Nasz syn rozwijał się wspaniale. Nie mieliśmy z nim żadnych kłopotów wychowawczych ani zdrowotnych. Idą kiedyś ulicą z synkiem spotkałem lekarza, który radził i proponował usunięcie dziecka (był w tym znanym „fachowcem”). Zatrzymał nas i zapytał mnie, czy to TEN. Tak – odpowiedziałem. A synowi na zadane pytanie „o co ten pan pytał?” odpowiedziałem przewrotnie: - Ten pan pomógł nam cię uratować. Dziś nasz syn skończył szkołę. Tak jak ja zajmuje się budownictwem. Po zawirowaniach w kraju w latach 1992-1995, trudnym czasie kryzysu gospodarczego i bezrobocia, założyłem prywatne Biuro Projektów. Zatrudniłem bezrobotnych kolegów i koleżanki w swoim biurze, a także mojego już dorosłego syna. Razem pracowaliśmy i doświadczaliśmy trudnej sztuki projektowania, nadzorowania i kierowania robotami budowlanymi. Po przejęciu od Rosjan „leśnego miasta” Bornego Sulinowa (uczestniczyłem w komisji odbioru z legitymacją nr 1) wiele budynków potem przeprojektowaliśmy i dostosowaliśmy do nowej funkcji mieszkalnej. Po 10 latach pracy mój syn złożył egzaminy w Izbie Inżynierskiej w Szczecinie i uzyskał uprawnienia do projektowania i kierowania robotami budowlanymi. Dumny jestem z osiągnięć syna. Założył rodzinę, ma mądrą, uroczą i pracowitą żonę, a także ma sam dwóch wspaniałych synów, a ja wnuków. Mieszkamy razem w rozbudowanym i notarialnie domu. Ja mieszkam w swoim wydzielonym mieszkaniu w rodzinnym wielopokoleniowym domu. Wszystkie koszty utrzymania mojego mieszkania pokrywają mój syn z synową. Bogu dziękuję za wszystkie moje doświadczenia życiowe, a przykazanie „Nie zabijaj!” niech każdy w swoim sercu dobrze i do końca rozważy.
Wacław Liniewicz
(Najmłodszy dziś 82-letni sybirak)
- Zaloguj się aby dodawać komentarze
- 99 widoków