MÓJ OJCIEC

Przez Slavus , 11/10/2024 [14:58]
Wspomnienia Wacława Liniewicza cz. XIII (W. Liniewicz l. 8) ze Szczecinka. Świadek historii, sybirak, społecznik, patriota). Każde dziecko ma ojca. Każdy w swojej pamięci stara się odtworzyć pierwsze świadome spotkanie z nim. Różne są to wspomnienia, ale w zdecydowanej większości pozytywne. Ja wspominam ojca jako człowieka pracowitego, świetnego fachowca – tzw. złotą rączkę. Był czuły na ludzką krzywdę i niesprawiedliwość. W stosunku do nas dzieci, a było nas pięcioro, był na swój sposób czuły, ale wymagający. Dbał o dyscyplinę i porządek. Zawsze nas pouczał, co to jest dobro, a co zło. Wspomagał swoimi zasadami w wychowaniu nas przez jego mamę, a nasza ukochana babcię Marię. Mama bardziej dbała o naszą aprowizację i pieniądze. Pierwsze zapamiętane spotkanie z ojcem: na dworcu kolejowym w Chełmie, jak witał nas po naszej 3-miesięcznej podróży z Syberii (tam urodziłem się). Pamiętam kolący zarost i to, że bardzo pachnął tytoniem. Ten pierwszy pocałunek ojca zapamiętałem jako niezbyt przyjemny. W miarę dorastania wraz z zaprzyjaźnionymi kolegami trzymały się nas psoty i figle. W palonych na polu ogniskach przy wypasaniu krów detonowaliśmy znalezione naboje, a nawet pocisk i granaty. Ileż to było huku i poruszenia we wsi, jak przypominały się odgłosy – echa minionej wojny. Z opowieści starych sąsiadów dowiedzieliśmy się, jak oni podczas okupacji wysadzali pociągi. My też na swój sposób chcieliśmy wysadzić pociąg, więc na szynach ułożyliśmy stertę kamieni. Na szczęście dróżnik dostrzegł to i zdążył przed pociągiem usunąć przeszkodę. Nas czekających na efekt swojej pracy rozpoznał i zawiadomił rodziców. Potem z domów moich kolegów słychać było krzyki i płacz, a zadki kolegów długo dochodziły do normy. Mój ojciec zachował spokój. Przy obiedzie, który wszyscy jedliśmy wspólnie, czułem, że będzie źle. Ojciec spokojnie zapytał mnie, co było tam na torach. Straciłem apetyt na te słowa. Musiałem wszystko ze szczegółami i drżącym głosem opowiedzieć. Ojciec zdenerwowany wyjaśnił mi, co to jest wysadzenie pociągu. Ile to zniszczeń, krwi i bólu różnych ludzi, a ja mogłem być tego przyczyną. Nie krzyczał na mnie, ale dał mi takie pouczenie, że wolałbym, aby przylał mnie pasem. Na koniec dodał: „i pamiętaj, żeby to było ostatni raz”. Już więcej pociągu nie wysadzałem, chociaż koledzy mięli inne zdanie. Pamiętam, jak moja siostra i brat pasali krowy. Wracając do domu przynieśli czapkę strąków zielonego grochu. Po wieczornym posiłku z werwą zabraliśmy się do jedzenia tego smacznego grochu. Ojciec, który akurat wrócił z pracy zainteresował się, skąd mamy ten groch, przecież nie z naszego ogrodu. Moja siostra wyjaśniła, że pędząc krowy koło przejazdu kolejowego trafili na ogród, a w nim było dużo grochu, więc sobie narwali. Ojciec nakazał: macie natychmiast zanieść ten groch tam, gdzie go narwaliście i przeprosić pana Weszczyńskiego, bo to był jego ogród. Z płaczem zanieśli ten groch do tego sąsiada. W dorosłym życiu my zawsze stosowaliśmy wpojoną przez ojca zasadę: „nie twoje, bez pozwolenia nie bierz” – po prostu nie kradnij (7. przykazanie Dekalogu). W długie powojenne wieczory, kiedy często brakowało prądu, siadaliśmy koło pieca z otwartymi drzwiczkami. Grzaliśmy w tym cieple odmrożone palce rąk i nóg posmarowane naftą. To uśmierzało nieznośne swędzenie odmrożonych, opuchniętych czerwonych palców, tej pamiątki z Syberii. Rodzice opowiadali swoje przeżycia. Mama wspominała o ucieczce ze zsyłki. Tam była wywieziona do kopalni złota w miejscowości Złote Pryski nad rzeką Kamą. Była wtedy młodą dziewczyną, a przyczyną deportacji było to, że jej rodziców nazwano kułakami. Ojciec opowiadał o swoich wojennych przeżyciach. To były lekcje prawdziwej historii, z pierwszej ręki, a nie pisanych przez naukowców historyków. Na stoliku w narożniku pokoju leżała książeczka do nabożeństwa naszej babci (wydana jeszcze w 1900 roku) oraz obrazek Jezusa Nazarejskiego z modlitwą. Obrazek ten bardzo poniszczony, bo z nim ojciec przeszedł całą wojnę. Ten obrazek dała ojcu jego mama , a nasza babcia Maria przy pożegnaniu, jak odchodził na wojnę. Z racji tej, że był maszynistą i miał do czynienia z techniką, więc trafił do formującej się Brygady Czołgów im. Bohaterów Westerplatte. Po krótkim przeszkoleniu i nadaniu stopnia wojskowego ze swoją załogą został wysłany na front. Jego dowódca brygady płk. Malutin był bardzo wymagający i bezwzględny. Przed bitwą w pierwszej linii frontu załoga dostawała przydział spirytusu. Miarką dla każdego był emaliowany półlitrowy kubek z charakterystyczną palmą. Tę pamiątkę wraz ze skórzaną raportówką przywiózł ojciec z frontu, a raportówka ta długo zastępowała mi tornister. Na froncie czołgi przewoziły na pancerzu desant piechoty. Żołnierze ci chronili czołgi przed niemieckimi zasadzkami, a czołgi dla piechoty były ochroną przed ogniem nieprzyjaciela. To była wzajemna współpraca. Na froncie zdarzały się różne sytuacje. Kiedyś wojskowe kuchnie i cała aprowizacja utknęły na wojennych wertepach. Piechociarze nie dostali posiłku i to przez dłuższy czas. Pomimo ponagleń politruków żołnierze zalegli pod ogniem i odmówili pójścia do ataku. Dowódca brygady czołgów odwiedził dowódcę piechoty i zażądał wyjaśnienia, dlaczego wojsko jest głodne. Ten próbował wytłumaczyć, że przyczyny są obiektywne. Ten nie przyjął tłumaczenia i na oczach jego żołnierzy po prostu go zastrzelił. Czołgiści mięli podzielić się swoimi racjami żywnościowymi z piechotą i front ruszył do przodu. Bitwa pod Studziankami to szczególny rozdział historii. Tam ojciec stracił wielu kolegów. W lufę czołgu ojca trafił nieprzyjacielski pocisk. Po wybuchu, z końcówki luby zrobił się tzw. kalafior. Pod osłoną nocy cała załoga piłką do metalu odcięła tę część lufy. Działo strzelało i czołg nadal był zdolny do walki. W przypadku Powstania Warszawskiego zapamiętałem taką wersję wydarzeń. Otóż czołgi brygady wjechały na Pragę. Dowództwo brygady próbowało przez radio porozumieć się z dowództwem Powstania. Jedyny czynny most na Wiśle, zaminowany przez Niemców, był w ręku powstańców. Nadarzyła się okazja, aby przez ten most czołgi przeszły do lewobrzeżnej Warszawy. Dowództwo powstańcze odmówiło zgody na przepuszczenie czołgów przez most. Dowódca brygady nie zważając na brak zgody powstańców wydał rozkaz przeprawy przez most. Mój ojciec jechał w trzecim czołgu. Jak pierwszy czołg osiągnął zachodni brzeg, to przed drugim czołgiem most wyleciał w powietrze. Brygada została wycofana do Rembertowa, gdzie dotrwała do 17 stycznia. Wrak tego czołgu, który dostał się na drugi brzeg Wisły koledzy ojca odnaleźli potem w gruzach Warszawy. Raz tylko odnalazłem w gazecie zdjęcie tego wraku. Historia o tym milczy. Czyżby to było niewygodne dla wybiórczo nauczanej historii? Po krwawych walkach o Wał Pomorski, gdzie z kompanii ojca ubyło aż 5 czołgów w miejscowości Bonin k. Złocieńca. Ojciec jako jeden z nielicznych uratował się wyskakując z płonącego czołgu. Po latach, jak odwiedziliśmy z ojcem tę okolicę, to w łanach zboża widać było puste miejsca, tam gdzie kiedyś płonęły czołgi. Po przełamaniu Wału Pomorskiego brygada została wycofana z walki. Tak na początku marca 1945 roku czołgi kompanii ojca zatrzymały się na wypoczynek w Szczecinku. Czołgi zostały rozlokowane w ogrodach (dziś zaplecze kina „Wolność”). Miasto było rękach radzieckich. Żołnierze radzieccy zgodnie z dekretem stalinowskim za zdobycie miasta jako nagroda przez 3 dni mieli prawo bezkarnie rabować, gwałcić, korzystać z bezwzględnej wolności. Sowieccy żołnierze szukali złota i zegarków w niemieckich domach i sklepach. Podczas nocnych poszukiwań świecąc, czym się dało wzniecili pożar w sklepie tekstylnym i w aptece przy dzisiejszym Pl. Wolności w Szczecinku. Ten pożar ściągnął niemieckie bombowce, a te zrzucając bomby zrujnowały duży budynek tuż przy placu w miejscu dzisiejszej galerii handlowej. Innych większych strat od bombardowania nie było. Brygada po odpoczynku wyjechała w kierunku Barwic. Podczas marszu w okolicach Radacza kolumna została ostrzelana. Wychylony z włazu czołgu ppor. Swietana, pełniący obowiązki oficera politycznego został śmiertelnie ugodzony. Spieszona piechota zlikwidowała zasadzkę biorąc do niewoli oddział Volkssturmu złożonego ze starców i młodzieńców. Zdenerwowany innych oficer polityczny chciał zastrzelić winnego śmierci kolegi młodego Niemca. Ojciec zabrał mu pistolet i kazał iść na linię frontu, aby tam sobie postrzelał. Młodego, może 16-letniego Niemca ojciec zabrał do czołgu. Akurat brakowało pomocnika do ładowania działa. Przy okazji zabrał do czołgu niemieckiego psa, który wygłodniały przylgnął do karmiących go żołnierzy. Był to zwykły podwórkowy kundel. Nazwano go Szarykiem. Jak ojciec wrócił z wojny, to u nas każdego psa nazywaliśmy Szarykiem. Na miejsce poległego dowódcy kompani ds. politycznych przydzielono por. Przymanowskiego. On to w wojennych wspomnieniach opisał dzieje jednostki znane pt. Czterej pancerni i pies. Potem nakręcono znany serial pod tym tytułem. Może pierwowzorem serialowego Janka Kosa był mój ojciec – zesłaniec, a potem żołnierz czołgista? Pod Kołobrzegiem, o który trwały ciężkie boje, brygada została podzielona. Część brygady poszła w kierunku zachodnim (na Berlin), a druga część na Gdańsk. Pod Gdańskiem mój ojciec przebiegając między czołgami trafił pod wybuch pocisku z działa okrętowego (strzał z morza). Ciężko rannego i przysypanego ziemią odnalazł pies sanitarny. Trafił do szpitala polowego na długi pobyt i rekonwalescencję. W tym czasie nasza rodzina dostała zgodę na wyjazd z Syberii do Polski. Po niemal 3-miesięcznej podróży pociągiem nasz ojciec o kulach przywitał nas na dworcu w Chełmnie. Od tego czasu rodzina znów była razem. Z transportem repatriantów dojechaliśmy do Szczecinka. Tu pierwsze dni i Wielkanoc spędziliśmy w budynku szczecineckiego PUR-u. W szczecińskim muzeum po latach odnalazłem dokument o rejestracji naszej rodziny w Szczecinku. Było to 12 kwietnia 1946 r. Zapisano to pod numerem 4230-4235. Mój pobyt na Syberii wg dokumentów trwał 3 lata i 7 miesięcy. Późniejsze lata coraz bardziej już utrwalały się w mojej pamięci. PUR skierował ojca do pracy w m. Nowy Dwór (dziś Omulna). Tam zbierał i remontował maszyny rolnicze do prac polowych w tutejszym majątku. Moja siostra i brat byli w wieku szkolnym, więc przyjęto ich do szkoły w Turowie i tam też przeprowadziła się moja rodzina. Ojciec jako dobry fachowiec zatrudniony został przez wiejską społeczność do remontu kościoła. W połowie naszego dużego 2-rodzinnego domu urządzony został warsztat stolarski. Tu powstał ołtarz , barierka komunijna, elementy do zniszczonych ławek i chóru. Przypominam sobie przyjemny, żywiczny zapach drewnianych stróżyn, które zbierałem do palenia w piecu. W pobliskim majątku ojciec spotkał młodego Niemca obrządzającego krowy. Chłopak ten na widok ojca rozpłakał się i łamaną polszczyzną starał się opowiedzieć, jak ojciec uratował go przed rozstrzelaniem tam koło Radacza. Na imię miał Otto. Często odwiedzał nas i bawił się z nami – dziećmi. Potem wraz z rodzina został wywieziony „za Odrę”. W Turowie spędziłem swoja młodość. Skończyłem Szkołę Podstawową (6-klasową), a potem uczyłem się w mieście, dojeżdżając tam pociągiem. Ojciec ciężko pracował w PGR-rze, a w1956 roku jako osadnik wojskowy nabył 12-ha gospodarstwo rolne. W tym czasie nasza rodzina powiększyła się o moich dwóch młodszych braci: Józefa i Aleksandra. W 1964 roku rodzice przenieśli się do nowo nabytego gospodarstwa rolnego w Janowie nad jeziorem Wilczkowo. Ojciec, zapalony rybak-amator, mógł z powodzeniem oddać się swojej pasji wędkarskiej. Często z ojcem i braćmi zasadzaliśmy się w uroczych miejscach nad jeziorem na węgorza, lina, leszcza czy szczupaka. Połowy były obfite. Jednak czas i utracone zdrowie na wojnie coraz bardziej dawały o sobie znać. Rodzice za marną rolniczą emeryturę oddali państwu gospodarstwo. Ja jako dorosły, pracujący wdzięczny im syn kupiłem rodzicom małe mieszkanko na nowym osiedlu przy ul. Kopernika w Szczecinku. Tu rodzice spędzili ostatnie swoje lata życia. Najmłodszy mój brat Olek skończył Podoficerską Szkołę Marynarki Wojennej, założył rodzinę i zamieszkał w Gdańsku. W miesiącu kwietniu z okazji zbliżającej się rocznicy urodzin naszej mamy w galowym mundurze odwiedził rodziców. Przechodząc ulicą Kopernika zauważył obok stawu zbiegowisko ludzi. Zainteresowany podszedł, a tu na ziemi leży nasz ojciec. Wezwany lekarz Pogotowia Ratunkowego stwierdził zgon. Długo trwały formalności z zabraniem ciała do Zakładu Pogrzebowego. W tym czasie mój brat, jak przystało żołnierzowi pełnił przy zmarłym ojcu wartę honorową. Ojca pochował ks. Jan Lis w dniu 26.04.1979 r. W wygłoszonej mowie pożegnalnej nawiązał do trudnego sybirackiego zesłania, frontowych przejść i powojennych życiowych trudów. Niech pochylą się nad nim sztandary! - zapamiętałem te słowa. Każdego roku w miejscu śmierci ojca, tu na pięknie urządzonym obecnie terenie nad uroczym jeziorkiem składam kwiaty. Szkoda, że nie ma tu jakiegoś kamienia czy tablicy upamiętniającej drogiego dla mnie miejsca. Mój ojciec zasłużył na to, aby miał jakiś znak na tej ziemi. W naszej teraz już licznej rodzinie, jest zawsze z szacunkiem i modlitwa wspominany. Wszyscy, którzy GO znali mówią, że był po prostu dobrym człowiekiem i prawym człowiekiem. Wspominał syn Wacław Liniewicz