SEKRETARZ

Przez Slavus , 20/09/2024 [10:34]
Wspomnienia Wacław Liniewicza – cz. X ( Wacław Liniewicz, l. 81, ze Szczecinka w Zachodniopomorskiem, świadek historii, sybirak, samorządowiec, patriota).  Słowo „sekretarz” kojarzy mi się z tym pracownikiem, który organizuje pracę kancelarii, biura czy firmy. Jest to praca czysto administracyjna. Sekretarz ma nad sobą szefa czy dyrektora, który wydaje mu polecenia i nadzoruje jego pracę. W panującej wtedy (lata 60. ub. wieku) Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej sekretarzem był ten, który rządził i decydował o wszystkim. W zależności od usytuowania w partyjnej hierarchii sekretarzom nadawano numery, a także ich zakres odpowiedzialności. Najważniejszy był I Sekretarz, a po nim następowały następne numery, a także określenia typu „rolny”, do spraw handlu, aprowizacji, propagandy itp. Byli więc sekretarze gminni, powiatowi, wojewódzcy, a najważniejsi byli sekretarze Komitetu Centralnego PZPR w Warszawie. Posiedzenia takich komitetów nazywano egzekutywą. Tam zapadały ważne decyzje, a także kary dla „podpadniętych” członków partii. Ta nazwa organu była adekwatna dla pełniących przez tę egzekutywę funkcji. Większe zgromadzenie władz partyjnych nazywano – plenum. Społeczeństwo żartowało z tego, że zbierało się ono wtedy, gdy był nieurodzaj. W latach 60. ubiegłego wieku pracowałem w Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Szczecinku, w Wydziale Budownictwa i Architektury. Była to jednostka administracyjna powiatu szczecineckiego o dość szerokich kompetencjach. Kiedyś mój szef wysłał mnie do sekretarza powiatu, aby ten podpisał przygotowaną na piśmie decyzję. Zapukałem do jego biura i na „proszę” wszedłem. Tam nasz sekretarz konferował sobie ze swoim kolegą – stałym posłem na Sejm PRL p. Józefem Macichowskim. Chciałem się wycofać, ale sekretarz szerokim gestem kazał mi usiąść na wolnym fotelu.. Przeczytał to, co przyniosłem, podpisał i powiedział mi, że ma dla mnie propozycję, abym wstąpił do partii. Zaskoczony tą ofertą odpowiedziałem, że ja bez tego członkostwa staram się uczciwie i solidnie pracować. Na to on odpowiedział, że jego propozycja ma to na względzie. Jednak ja jeszcze tak nisko nie upadłem, aby wstępować do partii – tak mi się spontanicznie wydawało. Pan poseł zaczął się śmiać, a sekretarz poczerwieniał, wstał i i zapytał, co ja rozumiem przez swoją wypowiedź. Połapałem się, że popełniłem nietakt, więc starałem się ratować sytuację, aby nie wylecieć z pracy. Powiedziałem wówczas, że szanuję pana sekretarza jako czołowego przedstawiciela panującej partii , ale ci co do niej powstępowali (nasi wspólni znajomi), to w większości pijacy, dranie i lenie. Gdybym wstąpił do partii, to byłbym ta, jak oni - po prostu nieuczciwy. Pan poseł poparł mnie i powiedział, że mam rację. To uspokoiło sekretarza, a ja odtąd zyskałem u niego szacunek. Nigdy nie mówił do mnie per Wy (tego zwrotu używał w rozmowach z innymi). Do mnie zwracał się na „Pan”. W wielu sprawach fachowych popierał moje opinie i wypowiedzi. Tak w tym wydziale przepracowałem 11 lat (1961-1972 r.). Do naszego wydziału przyszła do pracy stażystka Miecia. Byłą to młoda, ładna i zgrabna dziewczyna o czarnych oczach i włosach. Miała też dość obfity biust, który to po odpowiednim poruszaniu ramieniem wprawiała w falowanie. Było to zjawisko niecodzienne i zaskakujące nie tylko męską część rozmówców. Dlatego Miecia miała wielu adoratorów. Jej względy zaskarbił sobie młody i przystojny kierownik Wydziału Kultury. Któraś z rzędu randkę zaplanowali sobie w miejscowym, jedynym w mieście, hotelu. Tam w trakcie miłosnych uniesień w negliżu ścigali się po hotelowym korytarzu. Zwróciło to uwagę hotelowej obsługi, a ta w ramach dbałości o socjalistyczną moralność o tym wydarzeniu doniosła Przewodniczącemu Prezydium. Ten wezwał delikwentów „na dywanik”. Po umoralniającej rozmowie, kierownikowi Wydziału Kultury wlepił upomnienie, ale naszą biedną Miecię, nie zważając na nic kazał zwolnić. W ramach protestu za takie potraktowanie sprawy, dopasowana już względnie para porzuciła pracę i wyjechała na południe Polski. Później do Przewodniczącego Prezydium przysłali kartkę pocztową z podziękowaniem za pouczenie i dotychczasową pracę. W treści kart nasza Miecia nazwała Przewodniczącego bardzo brzydko, nie stosując przy tym gwiazdek. Kierownik Wydziału Kultury też się dopisał proponując Przewodniczącemu , aby go pocałował tam z tyłu, a za darmo zobaczy w nagrodę to, co męskie, czego chyba Przewodniczącemu brakuje. Karta trafiła jak każde urzędowe pismo do Kancelarii Ogólnej Tam wszystkie panie zapoznały się z treścią. Potem przekazano kartę do sekretariatu, gdzie również wzbudziła zainteresowanie. , by w końcu wraz z innymi dokumentami trafić na biurko Przewodniczącego. Ten zaś zamiast wyrzucić te obraźliwe pismo, przedstawił je na poniedziałkowej naradzie Kierowników Wydziałów. Tam karta poszła w obieg, a potem trafiła do Komitetu PZPR, jako dowód niewdzięczności zwolnionych pracowników.. Już wtedy w Powiatowym Komitecie Partii zastanawiano się nad poziomem inteligencji ich kolegi, byłego sekretarza partii, a teraz Przewodniczącego Prezydium. Czarę goryczy przelał fakt pewnego wywiadu, którego Przewodniczący udzielił pani redaktor „głosu Koszalińskiego”. Przy odpowiedzi na jakieś trudne pytanie, Przewodniczący poszedł „po rozum do głowy” pomagając sobie przy tym palcem zanurzonym w nosie. Tak go sfotografowała pani redaktor i pod swoim artykułem zamieściła zdjęcie na pierwszej stronie partyjnej gazety. Towarzysze partyjni doszli do wniosku, że Przewodniczącego trzeba wymienić, ale jak to zrobić bez naruszenia jego zasług partyjnych i godności. Na zorganizowanym uroczystym posiedzeniu zaproponowano mu awans do Warszawy, a przy tym studia w Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy Komitecie Centralnym PZPR. Ucieszony tym wyróżnieniem Przewodniczący złożył rezygnację z pełnionych dotychczas funkcji. Pełen wiary i optymizmu pojechał do Warszawy. Tam przyjęto go z honorami, przyjęto i poproszono o świadectwo- dyplom ukończenia szkoły średniej, jako podstawowy warunek rozpoczęcia studiów. Tego niestety nasz Przewodniczący nie miał, a jego koledzy narazili go na śmieszność. Musiał „po cichu” wrócić do Szczecinka. Tu tez zasłużeni koledzy z partii wynaleźli mu pracę w Spółdzielni Inwalidów „Słowianka”, jako specjalistę od inwestycji. Męczył się ten człowiek na tym stanowisku nie mając do tego zawodowego przygotowania. Pomagałem mu wdrożyć się w trudną sztukę budowania. Widziałem jego załamanie, a także niewdzięczność i drwiny jego partyjnych kolegów. Wkrótce potem zmarł. Niewielu odwiedza jego grób, a jeszcze mniej modli się za jego duszę. Chyba jestem samotny w modlitwie, w jego intencji, a tych modlitw potrzeba mu wiele. Wacław Liniewicz