Nauczyciel to zawsze był zawód wysokiego prestiżu społecznego. Nic dziwnego, spoczywała bowiem na nim znaczna odpowiedzialność – nie tylko za wyedukowanie, ale i (a może zwłaszcza) za wychowanie, za uformowanie podopiecznego. Toteż stawiano zawsze tej grupie zawodowej znaczne wymagania, niekoniecznie rekompensowane stosownym wynagrodzeniem. Ale mówiło się zawsze „i tak ma dobrze, długie płatne wakacje, opiekę państwa no i ten prestiż”. Nauczyciel w każdym lokalnym środowisku należał zawsze do elity i to się nie zmieniło.
Takie społeczne usytuowanie nauczyciela spowodowało, że ta grupa zawodowa nauczyła się skutecznie walczyć „o swoje”, nie odpuszczając żadnej okazji do manifestowania swego stanowiska, również politycznego.
Dzisiejsza postawa środowiska nauczycielskiego pokazuje jednak, że z tym jego wysokim poziomem etycznym to jednak zbiorowe wmówienie, że niewielu jest nauczycieli patrzących na swoją misję edukacyjną i wychowawczą szerzej. Bo nauczyciel z powołania właściwie nie kończy pracy, bo w jego misję, w jego zawodowy etos wpisane jest – a przynajmniej powinno być! – szersze spojrzenie na nauczanie, szkołę jako placówkę de facto cywilizacyjną, wreszcie – na cały system edukacyjny.
Piszę to po wysłuchaniu pewnej opowieści z tzw. życia codziennego. Studentka III roku pedagogiki ze specjalnością wychowania w klasach I – III wymyśliła sobie ambitny i ważny (!) temat pracy licencjackiej: opinia nauczycieli takich klas na temat wychowania przedszkolnego. Czy rok to okres wystarczający? A w ogóle czy wychowanie przedszkolne jest potrzebne? A jeśli tak, ile powinno trwać? Rok? Dwa lata?
By temat zrealizować, dziewczyna ułożyła prostą i nawet niezbyt obszerną ankietę, z którą zwracać się miała do wspomnianych nauczycieli wczesnego nauczania maluchów, czyli nauczycieli i wychowawców klas I – III. Założenie postawione przez promotora ustalało, że ankiet ma być ok. 40, z czego połowa ze szkół państwowych, a połowa z prywatnych.
I zaczęło się.
Znaleźć szkołę, gdzie nauczyciele byliby gotowi pomóc studentce w jej badaniach, nie było łatwo – w większości szkół po prostu odmawiano, podając różne powody, których wymieniać tu nie warto, bo wszystkie wskazywały na brak tzw. dobrej woli i zupełnego niezrozumienia wagi sprawy. Państwo nauczycielstwo po prostu czuło już „zapach wakacji”, więc po co zawracać sobie głowę jakimiś ankietami. Więc dziesiątki telefonów, prawie błagań, zapewnień, że to ankieta „bardzo prosta i nieobszerna”…
W końcu jakoś udało się znaleźć grupę ludzi dobrej woli, którzy zgodzili się pomóc studentce w badaniach, których efekty mogłyby przecież stanowić materiał do dyskusji nad prowadzoną właśnie reformą oświaty, więc ich ranga przekraczała zdecydowanie zakres jednego indywidualnego licencjatu.
Ale i to było widać za dużo, bo gdy przyszło do wywiązania się z obietnic wypełnienia ankiety, większość tych, co zadeklarowali pomoc, ostatecznie „olała” studentkę, a ci, co jednak coś zrobili, mocno zredukowali swe wysiłki.
Wiele rzeczy można zrozumieć: gorący okres przedwakacyjny, wystawianie ocen, końcowe statystyki, oczywiście bardzo ważne… Ale jest w tym jednak jakieś ziarno niesmaku, rozczarowania, może zdziwienia – że tak niewielu nauczycieli rozumie szersze problemy edukacji i wychowania.
No, co innego, jak tow. Broniarz, szef lewicowego od zawsze Związku Nauczycielstwa Polskiego, wezwie do manify. Wtedy zobaczymy pospolite ruszenie (już to zresztą widzieliśmy nie raz i nie dwa) w proteście przeciw jakimkolwiek zmianom w oświacie i systemie edukacji.
I tylko łza się w oku zakręci, że taką etykę zawodową i ludzką mają ludzie, od których tak wiele w naszym kraju zależy.
- Zaloguj się aby dodawać komentarze
- 346 widoków