Jest w naszym polskim życiu jedno zjawisko, nagminne od zawsze, które świadczy o głębokiej ludzkiej niesprawiedliwości, a nawet o skrajnej niemoralności w traktowaniu tzw. zwykłego człowieka. Mam na myśli sprawę wynagradzania pracownika.
Żeby było jasne – nie idzie mi o śmieszne pensje, o zarobki, które rzadko pozwalają przeżyć „do pierwszego”. To oczywiście też patologia, z którą władze niby starają się (też „od zawsze”) walczyć, w efekcie czego częstowani jesteśmy obietnicami w rodzaju, że „za kilka lat” wynagrodzenia w Polsce będą porównywalne z tymi na Zachodzie, że polskiego emeryta stać będzie na przysłowiowe „wakacje na Krecie” etc. etc. To zwykłe bajdurki, dyrdymały obliczone wyłącznie na efekt propagandowy; każdy w naszym pięknym kraju dobrze to wie – z wyjątkiem może tych, którzy tę propagandę na własny użytek uprawiają. Choć nie ma większej politycznej żenady, jak uwierzyć we własną propagandę…
Dziś chcę napisać o tym, co dzieje się, gdy jakaś firma X popada w tarapaty finansowe.
Co dzieje się wówczas w takiej firmie? Kierownictwo firmy X ma kilka wyjść: może zacząć zwalniać pracowników, co najczęściej ma miejsce; może wysyłać ich na przymusowe urlopy bezpłatne; może skracać czas pracy – i oczywiście zmniejszać wynagrodzenia; może wreszcie arbitralnie zaproponować pracownikom „nowe” (oczywiście gorsze!) warunki płacowe. Z każdą z tych form ratowania się firmy (zarówno prywatnej, jak i państwowej) mieliśmy już po 1989 r. do czynienia. Pracownik zazwyczaj nie miał innego wyjścia, jak zgodzić się na dyktat pracodawcy. Mógł oczywiście odejść z firmy X, ale pracy było jak na lekarstwo, więc… Itd. itd.
Ale niezależnie od tego, jak poważne bywały kłopoty różnych firm X, Y czy Z, problemy finansowe nigdy nie dotyczyły kierownictwa firmy. Dla nich zawsze musiało na ich menadżerskie pensje wystarczyć – i wystarczało.
Trafiłem w Internecie na informację, że bank PKO BP zgłosił do krajowego Urzędu Pracy zamiar zwolnienia w 2017 r. 980 pracowników. Oczywiście nie wszystkich na raz i nie wszystkich w jednolitym trybie. Mają być jakieś propozycje przekwalifikowań, zmian stanowisk (oczywiście na niższe)… I w tym wszystkim jedna informacja zasadnicza: prezes tego banku nadal będzie zarabiać 3 mln zł rocznie, czyli 250 tys. miesięcznie!
To jest właśnie ta polska gangrena społeczna. Ludzie mogą sobie zdychać z głodu, popadać w najrozmaitsze kłopoty (np. z kredytami do spłacenia), można im niszczyć rodziny (wiadomo, co dzieje się w rodzinie, gdy widmo krachu zagląda w oczy), można ludzi wpędzać w depresje, prowadzić do samobójstw… To wszystko można. Nie można tylko w sytuacji, gdy firma ma kłopoty, rozłożyć odpowiedzialności solidarnie na w s z y s t k i c h pracowników. Nie – kadra jest nietykalna, dla kadry „kasa” musi być.
Pobrzmiewa tu tłumacząca wiele „złota myśl” Lenina, a może Stalina: „Kadry reszajut wsio” (Kadry decydują o wszystkim). No, skoro tak…
Toteż nie warto pytać, o ile zmniejszyła się pensja prezesa TVP Jacka Kurskiego, zwalniającego co i raz pracowników z telewizji publicznej z powodu trudności finansowych TVP S.A. Jak nie warto o to pytać różnych innych prezesów i dyrektorów.
I na koniec: prezes PKO BP zarabia oczywiście nieźle, ale wcale nie najlepiej w Polsce, są prezesi zarabiający więcej niż 3 mln zł rocznie. Nie ma na to lepszego terminu, jak prostytucja. Pomyślmy tylko: 250 tys. miesięcznie… Co myśli sobie o sobie facet, któremu miesiąc w miesiąc wpływa na konto ćwierć miliona złotych? Oczywiście uważa zapewne, że mu się należy, że wielka odpowiedzialność, wielki stres… A tak naprawdę to gość sprzedał się za dużą „kasę” i teraz, jak by co, musi zawsze stawać przed władzą słupka. Jak panienka w agencji towarzyskiej – klient płaci, klient wymaga…
Jest kilka zawodów, gdzie stres jest naprawdę duży i takaż jest odpowiedzialność. Ale tam się zarabia pewnie średnią krajową, no, może dwie…
- Zaloguj się aby dodawać komentarze
- 499 widoków