Późnym niedzielnym popołudniem zaczepił mnie na ul. Chmielnej Francuz. Podetknął mi pod oczy kartkę z nazwami kilku warszawskich barów mlecznych. Najbliższy mieścił się na Nowym Świecie, co mu powiedziałem. Pokręcił głową i odparł, że ten bar już o tej porze jest zamknięty. Poinstruowałem go, jak dojechać do dwu innych. Pobiegł szybko do tramwaju.
Jako osobnik co się zowie skromnie uposażony korzystam z warszawskich barów mlecznych dość często. Stałą klientelę stanowią w tych zakładach zbiorowego żywienia (oprócz takich, jak ja oraz biedoty, bezdomnych i menelstwa) Japończycy, Włosi, Amerykanie, Hiszpanie… Oznacza to najprawdopodobniej, że nawet przyjezdnych z krajów zamożnych, znacznie zamożniejszych od Polski, nie stać na stołowanie się w lokalach nieco… hmmm… przyzwoitszych. Są po prostu dla nich za drogie…
Jak sięgnę pamięcią, Polska zawsze była krajem powszechnej drożyzny – i to we wszelkich sektorach: od placówek handlu ogólnego przez zakłady zbiorowego żywienia, sklepy odzieżowe, a kończąc na „luksusach” takich, jak kultura (książki, kina, teatry, sale koncertowe). O innych dobrach, jak samochody czy mieszkania, lepiej i nie wspominać – ceny mieszkań w Warszawie są od dawna wyższe niż w Paryżu czy Londynie zarówno jeśli idzie o zakup, jak wynajem. Samochód znacznie bardziej opłaci się sprowadzić nawet z Francji (o Niemczech nie wspominając!), Holandii czy Belgii, niż kupować go na rynku krajowym. Słyszałem o wypadkach, gdy taniej było sprowadzić wóz z USA, ponosząc koszty transportu przez ocean!
Wszystko w kwestii cen postawione jest w naszym pięknym kraju na głowie. Oferenci jakichkolwiek dóbr przekraczają w Polsce granice absurdu w ustalaniu cen na towary i usługi, do tego niekoniecznie najwyższej jakości. Głupia porcja pierogów w byle restauracji czy barze (mlecznych w tym wypadku nie wliczam!) kosztuje nie mniej niż 17 – 18 zł, ale można za nią zapłacić i 25 – 26 zł! Są to, prawdę mówiąc, często takie same pierogi, jak we wspomnianych „mleczakach”. Do tego pierogi to nic nadzwyczajnego, a kosztują często drożej, niż porcja schabowego z dodatkami. Ale moda, moda! „Delicious Polish dumplings! Skuś się, cudzoziemcze, zakosztuj Polski!
Byle danie obiadowe, złożone z mięsa, banalnej „surówki” (najczęściej z poszatkowanej białej kapusty, często bez odrobiny przypraw smakowych) i sporej łychy ziemniaków musi kosztować u nas co najmniej 18 zł, herbata w byle kawiarence – to zaraz 6 – 7 zł (!!!), kawa nieco drożej, byle ciastko (zwykłe: sernik, szarlotka, babeczka, bajaderka) – co najmniej 6 zł, a bywa, że więcej. Rekordy absurdu biją ceny piwa: 0,5 l nigdy mniej niż 8 zł, a bywa , że i 12 zł. Mała (0,2 l) butelka coli czy toniku to zaraz 5 - 6 zł, takaż flaszeczka wody mineralnej – 4 – 5 zł… Jak się to przeliczy w euro – można pęknąć ze śmiechu!
Czy w tej sytuacji można się dziwić, że nawet turysta (podobno zależy nam na rozwoju turystyki!) z zamożnego kraju szuka baru mlecznego, by szybko w pięknym kraju nad Wisłą nie wypłukać sobie kieszeni i wracać przed zaplanowanym terminem?
Zdzierstwo zawsze było u nas powszechne. „Śmierć frajerom! Jak chcą, to niech płacą!”. Najczęściej uprawiany u nas model działalności biznesowej – to szybki szmal i do domu! Z dwu zasad handlu: duży obrót przy małym zysku oraz mały obrót przy dużym zysku nad Wisłą preferowany jest zdecydowanie ten dugi – zupełnie patologiczny, niszczący przedsiębiorczość, bo zniechęcający klienta i zubażający społeczeństwo en masse. Polski przedsiębiorca (może to się trochę zmienia ostatnio) umie tylko śrubować ceny. Bo dbać o jakość towaru czy usługi już niekoniecznie.
Paradoksalnie wszystko to dzieje się w kraju od wieków co najmniej dwóch zubożałym, gdzie żeby przeżyć, trzeba się było nieźle nagimnastykować. Stąd kolejne fale emigracji zarobkowej (obok politycznej, ale ta, sądzę, stanowiła i stanowi mniejszość), stąd biadolenie, ileż to milionów Polaków żyje w diasporze. Biadolący nie zdają sobie chyba sprawy, że po pierwsze emigracja to dramat, a po drugie, że skala zarobków w porównaniu do cen podstawowych dóbr nigdzie w świecie nie jest bardziej patologiczna niż w Polsce. W normalnym świecie obywatel pracuje za pieniądze, które muszą mu umożliwić przeżycie – w Polsce najczęściej państwo udaje, że płaci (a w tej sytuacji ludzie udają, że pracują!), szczytem marzeń przeciętnego Polaka od zawsze było „kombinowanie”, czyli szukanie łatwego, dobrego i oczywiście nieopodatkowanego zarobku. Jak powiedział jeden z bohaterów popularnego serialu: „praca – chamski sport.
Czy to wszystko oznacza, że nie ma w Polsce obrotu gotówkowego? Że interesy się nie kręcą? Skądże znowu! Lokale są przepełnione! To polski fenomen – na zasadzie: a co?! mnie nie stać? a właśnie że zapłacę! Kosztuje? Trudno! Widać musi…
Ostatnie uwagi nie dotyczą jedynie tych lokali, których właściciele postanowili właśnie zrobić „szybką kasę”. Zupka 18 zł, sałatka – 25 – 28 albo i 30 zł, drugie danko, zwykle o wyszpanowanej nazwie i takiejż recepturze – 45, 60 zł. Piweczko – 15 zł albo więcej, kieliszek wina… Aaaa, dajmy spokój… To zabawa dla bogatych snobów i dla tych, dla których pieniądz (zapewne łatwy!) jest jak śmieć, masa do przerobienia. I rzeczywiście – właściciel takiej knajpy, zwykle modnie, zagranicznie się nazywającej, jak będzie miał w ciągu dnia 5 klientów, już wyjdzie na swoje.
Oczywiście działa tu i mechanizm błędnego koła: drogi czynsz, droga energia, drogie usługi, wreszcie drogie towary – wszystko to powoduje, że ceny muszą być horrendalne. Ba, ale właściciel lokalu też musi jakoś żyć, nie? Więc drze wysokie czynsze aż miło!
I tak się kręci ten polski kapitalizm – oparty na niebotycznej drożyźnie w kraju bardzo grubej warstwy biedoty. A że mimo zaklinania rzeczywistości przez polityków jakoś zamożność obywateli naszego kraju nie wzrasta, za to owszem, powiększa się dziura budżetowa, władza zna na to tylko jedno lekarstwo: podwyżki. Więc rośnie akcyza, rosną inne podatki, rosną ceny świadczeń i usług… Bo, jak to przed wielu laty powiedział jakiś mędrzec, nie ma takiego draństwa, na które nie zdobędzie się rząd, gdy brak mu pieniędzy.
- Zaloguj się aby dodawać komentarze
- 559 widoków