Prezentuję tu tekst zapewne dyskusyjny. Ale właśnie dlatego go prezentuję. Będę rad z każdego komentarza, a w ogóle to może by - serio, bez emocji, merytorycznie - odbyć wśród ludzi prawicy taką dyskusję?
W Prawie i Sprawiedliwości – a także wokół tej partii - toczy się kolejna dyskusja. Tematem są prawybory: czy, a jeśli tak, to jak?
A może zapytać Polaków?
Instytucja prawyborów ma swą zakorzenioną tradycję w demokracjach zachodnich, szczególnie w USA, gdzie obie główne partie miewają czasem kłopot z wystawieniem w wyborach prezydenckich najlepszego kandydata. Wtedy gremia kierownicze partii odwołują się do zdania partyjnych kadr.
Jednak demokracja amerykańska rządzi się zupełnie innymi prawami niż to, co za demokrację usiłuje uchodzić nad Wisłą. Stąd mechaniczne przenoszenie wzorców zza Atlantyku może jawić się jako pomysł księżycowy. Amerykanie głosują przez głosy elektorskie, u nas prezydenta wybiera się bezpośrednio – to pierwsza różnica. Druga jest taka, że polskie gremia partyjne liczą sobie w każdym wypadku co najwyżej od kilku do kilkunastu tysięcy członków. Czy pogląd tak nielicznego gremium może mieć znaczenie dla dziesiątków milionów obywateli, idących do urn?
„Giełda” prezentuje
Nazwiska kandydatów już się pojawiają. Prof. Piotr Gliński, do niedawna „żelazny kandydat” na wszelkie PiS-owskie stanowiska, wydaje się już kandydaturą zużytą, do tego PiS nie zapewnia mu stałej odpowiedniej promocji osobowej, sięgając po to nazwisko doraźnie, w miarę aktualnych politycznych potrzeb.
Od kilku tygodni na giełdach prawicy pojawia się nazwisko prof. Andrzeja Nowaka, postaci wybitnej, tyle że w polityce obecnej tylko od czasu do czasu, a i to nie wprost, ogniskującej swą działalność raczej w sferze intelektualnej, za to z niewątpliwymi sukcesami. Ale brak politycznego doświadczenia Profesora jest podnoszony przez komentatorów i uznawany za słabą stronę kandydata.
Na „giełdzie” pojawia się też prof. Zyta Gilowska. Byłaby z pewnością mocnym kandydatem: przygotowanie ekonomiczne, doświadczenie polityczne i umiejętność radzenia sobie w politycznych zwarciach czynią z niej kandydatkę mocną, z pewnością zdolną wypunktować, a może i znokautować Bronisława „Lewatywę” Komorowskiego, specjalistę od gładkich, nic nieznaczących zdań i bardzo wątpliwego speca w jakiejkolwiek dziedzinie.
Tyle tymczasem, ale jakieś nazwiska z pewnością się jeszcze na prawicy pojawią, ba, istnieje nawet obawa, że możemy mieć do czynienia z czymś, co Francuzi określają terminem embarras de richesse – kłopot z nadmiarem.
I tu pojawia się kwestia „prawyborów”.
…statutowe ciała partii
Najszerzej ideę PiS-owskich prawyborów wyłożył niedawno w jednym z tygodników europoseł Ryszard Czarnecki. Ten uwielbiający wypowiadać się wszędzie i o wszystkim działacz opowiedział się jako gorący zwolennik prawyborów, tyle że formuła, jaką powinny one mieć jego zdaniem, jest… hmmm… nie najrozsądniejsza. Oto Czarnecki uważa, że w prawyborach (a właściwie w tym, co on za takową procedurę uważa!) udział wziąć powinny – jak to określił – „statutowe ciała partii”. Naciskany sprecyzował, że chodziłoby mu o „jak najszersze ciała statutowe, czyli np. kongres”. Indagowany dalej, że to, o czym mówi, mało ma wspólnego z ideą prawdziwych prawyborów, „wyjaśnił”, że „kandydaci mieliby prawo najpierw prowadzić własne kampanie” (sic!), „jeździć do działaczy w poszczególnych regionach”. Jednym słowem – szykowałby się nam festiwal wewnętrznych obietnic, pustosłowia, personalnych przepychanek i przysłowiowych gruszek na wierzbie! I to wszystko w obrębie jednej, nie tak znów licznej partii!
Inne problemy i konflikty, pojawiające się podczas takiego „wyścigu”, łatwo sobie wyobrazić.
I jeszcze jedno: warto pamiętać, że w wyborach prezydenckich nie głosują „statutowe ciała partii”, ale obywatele. I to oni powinni być przekonani, że głosują na najlepszego.
A gdyby tak…
Z pewnością wybór jednego dobrego i najszerzej akceptowanego kandydata jest bardzo ważny – Pałac Prezydencki musi mieć nowego lokatora, jeśli chcemy w ogóle myśleć o naszym kraju z jakąś nadzieją. Dobrze byłoby przy tym, by był to kandydat w jakimś stopniu do zaakceptowania także przez „innowierców”, czyli tych, którzy zwykle do urn nie chodzą bądź nie pałają gorącą miłością ani do PiS ani do PO.
Czy jest jakiś sposób, by takiego kandydata wyłonić?
Jest. I nie jest bardzo kosztowny. Za to być może bardzo skuteczny. Idzie o coś, co można by nazwać „prawyborami powszechnymi” lub „prawicowym plebiscytem”.
Zasada jest prosta: ustalona zostaje lista kandydatów, lista niedługa, obejmująca nie więcej, niż 4 nazwiska. To zadanie kierownictwa PiS. Następnie prezes Kaczyński zwraca się do Polaków z apelem: „Nadsyłajcie nam swoje typy. Kto z tej listy jest waszym zdaniem najlepszy? Na kogo oddalibyście swój głos?”. Ustala się jeden numer telefonu stacjonarnego, jeden numer komórkowy, jeden adres e-mail i jeden adres korespondencyjny. A potem zlicza się przychodzące głosy. Apel taki oczywiście trzeba by powtarzać w zaprzyjaźnionych mediach, może na billboardach (zamiast banałów o „sitwie”). Ustala się termin np. 4 - 6-miesięczny na nadsyłanie głosów. I potem zlicza się efekty. Kto dostanie największe poparcie, jest automatycznie kandydatem prawicy w wyborach prezydenta.
Zastosowanie takiego wariantu dałoby rzadką szansę wglądu w całą opinię społeczną sympatyzującą z prawicą. Nawet przy pewnym rozproszeniu głosów wiodący kandydat byłby ewidentnie widoczny.
Potem pozostaje już tylko wezwanie: „Głosujcie na X! To nasz najlepszy kandydat!”
- Zaloguj się aby dodawać komentarze
- 789 widoków
Pomysł nierealny
To nie tak!