Zgadzam się z krytyką Piotra Zaremby "prawicowych komentatorów" za to, że "dostają małpiego rozumu w związku z datą 4 czerwca", krzycząc, iż "nas tego dnia haniebnie oszukano". Słusznie pisze, że te zarzuty "są i niepoważne i idące w poprzek historii". (http://wpolityce.pl/polityka/198964-czesc-prawico…) Jednocześnie całkowicie się z nim nie zgadzam, bo, w odróżnieniu od niego, nie uważam daty wolnych najwyżej w 1/3 wyborów z 1989 r. za Święto Wolności. Z tego wynika, że się z Zarembą zgadzam, a nawet wprost przeciwnie.
Mnie nikt ani 4 czerwca 1989 r., ani później nie oszukał, ponieważ opowiadałem się za bojkotem wyborów, przewidując, iż nie doprowadzą one do realizacji ideałów Solidarności. I wcale nie byłem przeciwny wzięciu w nich udziału z powodu tego, że były efektem zakulisowych rozmów przy "okrągłym stole". Akurat w momencie, gdy do nich doszło, miały one sens. Należało podjąć próbę rozluźnienia komunistycznego systemu na drodze pokojowej, bo siłą go się wtedy obalić nie dało. Trzeba było podjąć rozmowy z komunistami, tak samo jak się to stało w sierpniu 1980 r. Dlatego uważam za kompletnie chybione zarzuty w stosunku do Lecha i Jarosława Kaczyńskich, że byli uczestnikami "okrągłego stołu". Postąpili słusznie, zasiadając przy nim.
Nie miałem większych zastrzeżeń do efektów "okrągłego stołu", bo skoro nie dało się wywalczyć więcej, to trzeba się było zadowolić choćby wyborami wolnymi w 1/3. Jednakże zbojkotowałem je, ponieważ grupa opozycyjnych działaczy, która rzekomo reprezentowała całą Solidarność, zdecydowała się wystawić jedną listę wyborczą. Kto im dał do tego mandat? Czy przeprowadzili demokratyczne prawybory w Solidarności? Intuicyjnie czułem, że skoro ci ludzie zaraz na wstępie łamią zasady demokracji, to po uzyskaniu mandatów poselskich dalej będą to robić. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, gdy obserwowałem przebieg kampanii wyborczej. Zarówno w mediach komunistycznych (przede wszystkim w telewizja i radio), jak i oddanych rzekomo całej opozycji "Gazecie Wyborczej" i "Tygodniku Solidarność" prezentowani byli wyłącznie kandydaci "okrągłostołowi". Inni, np. Władysław Siła-Nowicki, walczący o mandat z Jackiem Kuroniem, nie mieli do nich dostępu. Skoro kandydaci nie byli tak samo traktowani w mediach, to wybory nie mogły być wolne. Nawet w obrębie tej puli miejsc, która nie została przyznana PZPR i jej politycznym wasalom. Ponieważ media traktowały nierówno kandydatów, to wybory nie były wolne nawet w 1/3. One były ustawione. Z góry było wiadomo, że praktycznie nikt poza kandydatami Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie nie ma szans zostania posłem czy senatorem. Z matematycznego punktu widzenia prawdopodobieństwo zdobycia mandatu przez inne, pozbawione dostępu do mediów, mało znane osoby było minimalne. I rzeczywiście wyniki były takie, jakie miały być. Zatem kandydaci KO byli de facto nominatami, tak jak nominatami byli w PRL prawie wszyscy posłowie (nie byli nimi jedynie ci wybrani z listy PSL Mikołajczyka w 1947 r., chociaż też niektórzy mogli nimi być, bo przecież o tym, kto z tej partii dostanie mandat decydowali komunistyczni fałszerze). Różnica była tylko taka, że komuniści zrzekli się prawa do mianowania 1/3 posłów na rzecz Lecha Wałęsy i jego najbliższych współpracowników. Mogli oni zrobić posłem i senatorem każdego, kogo chcieli. Nawet konia podobnego do Incitatusa, którego mianował senatorem cesarz Kaligula.
Nie zawsze jest tak, że jak się coś dobrze zaczyna, to się też dobrze kończy. Natomiast niemal zawsze jest tak, że jak się coś źle zaczyna, to też się źle kończy. W czerwcu 1989 r. byłem przekonany, że droga Polski do demokracji źle się zaczyna i dlatego wybory zbojkotowałem. Tak jak przewidywałem, to co źle się zaczęło, źle się potoczyło i dlatego mamy taką III RP, jaką mamy. Niby wolną, ale taką, w której głównej partii opozycyjnej odmawia się prawa do rządzenia z powodu jej rzekomej raczej niż faktycznej "antysystemowości".
Dlatego napisałem, że tak jak Zaremba, nie czuję się po 4 czerwca 1989 r. oszukany. Stało się w Polsce to, czego się spodziewałem. Ja czułem się oszukany już podczas kampanii wyborczej przed dniem tych wyborów.
Ale jedynie w tym jednym się z Zarembą zgadzam. Kompletną brednią jest jego stwierdzenie, że 4 czerwca 1989 r. to był "moment, kiedy po raz pierwszy i może ostatni się policzyliśmy". Jak to się niby policzyliśmy? Jeśli Zaremba uważa, że za Solidanością i demokracją byli jedynie ci wyborcy, którzy głosowali na kandydatów Komitetu Obywatelskiego, to się głęboko myli. Nie można też uznać za zwolenników demokracji wszystkich głosujących, bo część z nich popierała stary system. Nie wolno wrzucać wszystkich, którzy nie wzięli udziału w wyborach do jednego worka. Skąd Zaremba wie, jakim motywami się kierowali? Jak zdołał ustalić, kto z Polaków w 1989 r. świadomie zbojkotował głosowanie, tak jak ja, kto w nim nie mógł wziąć udziału, a kto je po prostu olał, bo było mu wszystko jedno?
Przykro mi to mówić, ale wszyscy ci, którzy poszli do urn wyborczych w czerwcu 1989 r. w pewnym stopniu są winni tego, że III RP jest taka kaleka. Że nie jest w pełni demokratyczna. Bo wybory trzeba było zbojkotować. Gdyby frekwencja wyniosła 30 proc., to system komunistyczny runąłby z hukiem już jesienią 1989 r. I nastałaby wolna Polska. Naprawdę wolna.
Zaremba pisze głupstwa, że wybory 1989 r. były jakimś wielkim zwycięstwem. Czyim? Działaczy reprezentujących rzekomo Solidarność przy "okrągłym stole"? Tak, ich owszem, ale nie demokracji. Oni złamali reguły demokratyczne, konstruując jedną listę wyborczą, do czego szeregowi członkowie Solidarności prawa im nie dali.
To, co się później działo w Polsce, było prostą konsekwencją grzechu pierworodnego, polegającego na złamaniu demokracji poprzez stworzenie jednej listy nominatów Komitetu Obywatelskiego. Oni byli zależni od tych, którzy ich na posłów i senatorów mianowali, a nie od wyborców. Tych ostatnich mogli bezkarnie olewać. I to zrobili, współrządząc z komunistami, cudownie przemienionymi w demokratów, głosując za zniszczeniem państwowych fabryk, pegeerów, godząc się na złodziejską prywatyzacją, tolerując kontrolowanie procesu przemian przez komunistyczne służby specjalne itd.
Chociaż Zaremba słusznie zarzuca innym, że ich argumenty idą "w poprzek historii", to sam nie wypada od nich lepiej. Pisze bardziej z punktu widzenia publicysty czy nawet polityka, niż historyka. Nieprecezyjne jest jego stwierdzenie, że "Jerzy Urban miał nadzieję na sukces obozu władzy". On miał pewność tego sukcesu, a obawiał się, że porażkę poniesie Komitet Obywatelski. Komunistom wydawało się bowiem, że tych wyborów przegrać nie mogą, bo niby jak by się to mogło stać? Mieli przecież gwarancję 2/3 mandatów w Sejmie (Senat nie odgrywał w nowym systemie politycznej większej roli, bo jego ewentualne weto mogło być odrzucone w izbie niższej). Natomiast przegrać mógł Komitet Obywatelski. A wtedy cała umowa "okrągłostołowa" straciłaby ważność. I to dlatego komuniści pomagali mu na wszelkie sposoby. Nie wykluczam, że "bratniej pomocy" udzieliły kandydatom KO także podległe Kiszczakowi i Siwickiemu cywilne i wojskowe służby specjalne, dyskredytując najgroźniejszych ich konkurentów (chodzi mi oczywiście o głosowanie w puli 35 proc. miejsc do Sejmu, bo w wyborach do Senatu z ludźmi Wałęsy rywalizowali członkowie PZPR).
Zatem te wybory to był z punktu widzenia komunistów tylko teatr. Trzeba było przekonać Polaków, że mają wpływ na sprawy w kraju. W ten sposób nowy rząd z udziałem opozycji, ale zdominowany przez komunistów i działający pod nadzorem Jaruzelskiego, dla którego przy "okrągłym stole" stworzono urząd prezydenta, miałby społeczny mandat do rządzenia i wprowadzania ciężkich dla społeczeństwa reform gospodarczych, które były nieuniknione.
Jednak komuniści te wybory przegrali, gdyż nie przewidzieli, że przepaść może w głosowaniu lista krajowa. Zauważyć tu trzeba, że wyborcy ją skreślający w całości, przekreślali zarazem umowę zawartą przy "okrągłym" stole. I to dopiero uświadomiło komunistom, że ich plan rządzenia Polską legł w gruzach. Zostali zmuszeni do stopniowego oddawania części władzy swoim solidarnościowym partnerom przy "okrągłym stole". Ale proces ten trwał przecież bardzo długo - co najmniej do jesieni 1991 r., gdy odbyły się pierwsze wolne wybory parlamentarne, po których powstał rząd Jana Olszewskiego. A tak naprawdę, to komunistyczne złogi wciąż istniały nawet wtedy, gdyż parasol ochronny trzymał nad nimi prezydent Wałęsa, tolerujący istnienie struktur znajdujących się pod kontrolą agentów peerelowskich służb specjalnych, a może wręcz przez nich kontrolowany. Układ "okrągłostołowy" łatwo obalił gabinet Olszewskiego i rządził do 2005 r.
Niestety Zaremba rozumuje tak, jakby ludzie KO byli z jakichś powodów lepszymi kandydatami na posłów i senatorów, niż inni konkurujący z nimi o mandat w puli "niekomunistycznej". Pisze bowiem: "Wcale nie było takie oczywiste, że tak się to skończy. Także w wielu ludziach opozycji nie było pewności jak zachowają się ich rodacy, po latach 80., kiedy w odruchu permanentnego sprzeciwu wytrwała mniejszość." A co by się takiego wielkiego stało, jakby kandydaci KO przepadli w wolnych przecież wyborach? Czy dla Polski nie byłoby lepiej, gdyby posłem był Siła-Nowicki zamiast Kuronia? Ci, co weszli do Sejmu, zawiedli większość wyborców (jak rozumiem nie zawiedli Zaremby, ale jest on tutaj w mniejszości), więc ktokolwiek by zajął ich miejsce, byłby od nich lepszy, albo tak samo kiepski jak oni. Natomiast ci wybrani bez protekcji Wałęsy, Geremka czy Wielowieyskiego (to on miał największy wpływ na skład kandydatów KO) musieliby słuchać się wyborców, a nie swych szefów. Część by zdradziła, ale przecież nie wszyscy. Wielu z nich byłoby pewnie teraz liderami politycznymi z prawdziwego zdarzenia.
I w 1989 r., i dzisiaj, uważam, że należało postępować następująco:
1. Przystąpić do rozmów "okrągłego stołu" i wywalczyć, co się da.
2. Nie wystawiać jednej listy, rzekomo reprezentującej CAŁĄ Solidarność. Nikt, ani Wałęsa, wybrany przecież niewielką większoścością głosów na przewodniczącego w 1981 r., ani nikt inny, nie miał mandatu do jej tworzenia.
3. Skoro KO wystawił jedną listę, należało wybory zbojkotować. A to dlatego, że inni kandydaci z puli 1/3 miejsc dla opozycji nie mieli równego dostępu do mediów, więc byli z góry skazani na porażkę.
4. Skoro już ktoś poszedł głosować to powinien: skreślić listę krajową, oddać głosy nieważne w puli kandydatów obozu władzy oraz NIE GŁOSOWAĆ na kandydata KO, poprzez oddanie głosu na kogoś innego, albo niegłosowanie na nikogo.
A dalej to wiadomo - nie wolno się było godzić na to, żeby odbyły się nowe wybory uzupełniające po upadku listy krajowej, nie należało wybierać Jaruzelskiego na prezydenta, przeprowadzić NAPRAWDĘ WOLNE wybory itd.
Powtarzam - tego, co napisałem wyżej, nie wymyśliłem dzisiaj, lecz tak uważałem już w maju-czerwcu 1989 r. Jeśli ktoś poszedł wtedy na wybory i głosował na kandydatów KO, to nie powinien narzekać na to, co się później w Polsce działo. Zaremba nie narzeka i ma rację. Wydarzenia musiały się potoczyć tak, jak się potoczyły.
Zaremba przywołuje opinię Lecha i Jarosława Kaczyńskich, że wybory 4 czerwca były sukcesem. Niestety, jest to bardzo słaby argument. Bracia Kaczyńscy mieli wpływ na to, co się działo w 1989 r., więc nic w tym dziwnego, że tak twierdzili w wywiadzie sprzed niemal 10 lat. Moja ocena jest inna. Uważam, że słusznie zasiedli oni do "okrągłego stołu", ale nie powinni się godzić na jedną listę Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, jako rzekomo reprezentującą całą Solidarność. Pobłądzili zatem, ale bardzo szybko się z błędu wycofali, dążąc do nowych, naprawdę wolnych wyborów, co ich rehabilituje. Zrobić błąd, to rzecz ludzka, trwać w błędzie - to głupota lub zła wola.
Zupełnie chybione jest porównywanie wyborów z 1989 r. z uchwaleniem Konstytucji 3 Maja w 1791 r. Zaremba nie popisuje się tu jako historyk. Powiem szczerze, że nie znajduję żadnej analogii między tymi wydarzeniami. W 1791 r. doszło w Polsce do rewolucji, podczas której próbowano dokonać całkowitej zmiany systemu politycznego, a mianowicie zastąpić republikę monarchią (brzmi to dzisiaj raczej jako opis kontrrewolucji, ale wtedy było inaczej). W 1989 r. władza nie chciała zmieniać ustroju państwa, lecz wciągnąć do systemu część opozycji. W 1791 r.chciano uwolnić się od zależności od Rosji. W 1989 r. wszystko odbywało się za zgodą i pod kontrolą Rosji Sowieckiej. Ani władza, ani opozycja nie stawiała postulatu suwerenności Polski. W 1791 r. rewolucji dokonała mniejszość ówczesnej klasy politycznej. W 1989 r. dogadała się większość czynnych polityków - prawie cały obóz władzy i znacząca część opozycji. Nie widzę też przyczyny, dlaczego Zaremba pisze: "Jest jednak prawdą, że część twórców Konstytucji nie sprostała potem wyzwaniom. Nie walczyli energicznie z wojskami Katarzyny, skończyli, razem z królem Stanisławem Augustem w obozie Targowicy. Akcesy do niego były nader liczne." Król Stanisław August to przecież odpowiednik Jaruzelskiego, bo dostał władzę od Rosji i pod jej kontrolą ją sprawował. Ale do spisku w celu uchwalenia Konstytucji przystąpił bez wiedzy Katarzyny II. Natomiast Jaruzelski wszystko uzgadniał w 1989 r. z Kremlem. Ostatni król Polski zdradził więc w 1791 r. dwukrotnie - najpierw Rosję, później rewolucjonistów trzeciomajowych. Jaruzelski w 1989 r. nie zdradził nikogo. Natomiast jeśli chodzi o Wałęsę, Geremka, Kuronia, Michnika i Wielowieyskiego, to w moich oczach zdradzili oni ideały Solidarności już przed wyborami 4 czerwca, uzurpując sobie prawo do wyznaczenia przyszłych posłów i senatorów. Ale nawet jeśli przyjmiemy, że do zdrady doszło po czerwcowych wyborach, to porównanie Zaremby jest nie do utrzymania, bo przecież nie stali się wtedy agentami Moskwy (może ktoś tak uważa, ale ja nie). Nic nie łączy wydarzeń z lat 1791 i 1989.
Na koniec Zaremba podaje zadziwiającą przyczynę porażek wyborczych PiS - obwinia o to ... prawicowych "intelektualistów i dziennikarzy, pisząc: "Sprzyja temu także atmosfera, w której kto głośniej wykrzykuje obelgi, jest fetowany. Ale jest fetowany przez grupę znajomych i wyznawców, równie podnieconych jak sam krzykacz. Nie dziwcie się potem, że kolejne wybory są przegrane. Mając takich „pomocników”, PiS z przyległościami powinien przegrywać jeszcze mocniej. Jeśli nie przegrywa to dlatego, że Polacy są mądrzejsi od swoich samozwańczych reprezentantów."
To nie jest uwaga do mnie, bo nie jestem ani "pomocnikiem PiS", ani "intelektualistą", ani "dziennikarzem", a więc mógłbym się do niej nie odnosić. Jednakże muszę to zrobić, bo niestety odnoszę wrażenie, że tak jak Zaremba nie zdaje sobie sprawy z tego, że Wałęsa i jego współpracownicy nie mieli w 1989 r. mandatu, żeby podawać się za reprezentantów szeregowych członków Solidarności, tak samo nie wie dzisiaj, iż on nie ma mandatu, żeby wypowiadać się w imieniu zwykłych Polaków. Zapewne to prawda, że owi "krzykacze "znają głównie samych siebie i swoje emocje", ale wydaje mi się, że ta ocena odnosi się również do niego samego. Cały jego tekst o emocjach, jakie przeżywał zaraz po wyborach 4 czerwca 1989 r. Wpadł wtedy w uniesienie i w tym stanie trwa do dzisiaj. Niestety nie patrzy na wydarzenia sprzed 25 lat chłodnym okiem historyka, tak jak zalecał Tacyt - sine ira et studio.
Nie sądzę, żeby PiS przegrywał wybory z winy prawicowych intelektualistów czy dziennikarzy. Panie Zaremba, uczestniczył Pan kiedyś w rozmowie pracowników budowlanych przed rozpoczęciem pracy, albo w przerwie obiadowej? Z tego co Pan pisze, rozumiem, że tak. No to ilu z nich powołało się przy wypowiadaniu swoich opinii na nazwisko jakiegoś prawicowego intelektualisty czy dziennikarza? Owszem, ich opinie publikowane w "SuperExpressie" czy "Fakcie" docierają do niewielkiego odsetka zwykłych ludzi, ale to tak na oko nie przekracza 10 proc. Reszta kształtuje swe poglądy na podstawie tego, co zobaczy w dziennikach telewizyjnych lub ma politykę w d...e.
PiS przegrywa wybory, bo wciąż nie potrafi do zwykłych ludzi dotrzeć. W tym rzeczywiście prawicowi intelektualiści i dziennikarze nie pomagają, ale też nie przeszkadzają. Ich opinie prawie nikogo znajdującego się na dole drabiny społecznej nie obchodzą.
Chciałbym, żeby Polacy byli "mądrzejsi od swoich samozwańczych reprezentantów", ale to niestety nieprawda. Są oni totalnie zmanipulowani przez media, przede wszystkim elektroniczne, które w wersji obrazkowej rozpowszechniają nie tylko własne opinie, ale także te pochodzące z "Gazety Wyborczej, "Polityki" i "Newsweeka". PiS się przez tę ścianę medialną nie może przebić i dlatego przegrywa wybory. A system medialny w Polsce stworzyli posłowie, na których Zaremba i inni głosowali 4 czerwca 1989 r. W dniu, który jest jego zdaniem tak samo ważny jak data uchwalenia Konstytucji 3 Maja 1791 r. Zaraz po przeczytaniu tekstu Zaremby obruszyłem się tym porównaniem, sugestią, że "to był zryw, który ukształtował nas jako naród". Ale po namyśle doszedłem do wniosku, że może coś w tym stwierdzeniu jest na rzeczy. Rzeczywiście zmanipulowane wybory w 1989 r. mogły ukształtować współczesnych Polaków. To z ich powodu frekwencja wyborcza jest tak niska. Zwykli Polacy, np. ci pracujący na budowach, nie idą głosować, bo uważają, że niezależnie od tego na kogo oddadzą głos, to i tak zostaną wydymani przez rządzących. A jeśli już pójdą głosować, to wybierają w większości kandydatów Frontu Jedności Narodu z PO, polecanych w telewizji.
Jeśli rzeczywiście Zaremba ma rację i zmanipulowane wybory "okrągłostołowe" ukształtowały Polaków, to nie ma się z czego cieszyć, nie ma czego świętować. Nasz naród wyrzekł się wtedy pełnej wolności, wybierając wolność na 35 procent. To jest niemal dokładnie tyle samo, ile głosów dostaje w wyborach PiS. Może to nie jest zbieżność przypadkowa?
- Zaloguj się aby dodawać komentarze
- 976 widoków
molasy
@ Pies Baskervillów
molasy