Uczmy się prowadzenia polityki zagranicznej od Orbana i Izraelczyków

Przez molasy , 05/05/2014 [20:53]
Walczący o utrzymanie posady europosła Paweł Kowal napisał kuriozalny list do Viktora Orbana, apelując w nim o zmianę polityki Węgier wobec Rosji, gdyż idzie ona "w poprzek interesów Polski". Taki sposób uzasadnienia tej prośby dyskwalifikuje go jako polityka, więc lepiej będzie, gdy po wyborach do parlamentu europejskiego wróci on do gotowania i prowadzenia knajpki, w czym się jakiś czas temu sprawdził. No bo dlaczego Orban ma prowadzić politykę zagraniczną Węgier tak, żeby była ona zgodna z interesami Polski? Jego obowiązkiem jest dbanie o interes swego kraju! Tylko i wyłącznie! Po to Węgrzy powierzyli mu władzę! Apel Kowala miałby jakiś sens, gdyby przedstawił przekonujące argumenty, że polityka Orbana szkodzi nie tylko interesom Polski, ale także Węgier. Ale tego w jego liście nie ma. Kowal po prostu chce, żeby Węgrzy podporządkowali swój interes narodowy polskiemu. Orban po przeczytaniu tego apelu z pewnością pomyślał sobie o polskim europośle: "Cóż to za idiota!" Premier Węgier podjął współpracę gospodarczą z Rosją w dziedzinie energetyki, a co za tym idzie także polityczną, bo rosyjskie koncerny paliwowo-energetyczne są narzędziami polityki zagranicznej Kremla, żeby zapewnić swemu krajowi tani prąd i gaz oraz uniemożliwić szantażowanie jego kraju przez lewaków rządzących Unią Europejską oraz przez zachodnie banki i instytucje kapitałowe. Skoro Zachód nie chciał mu pożyczyć pieniędzy na dokończenie budowy elektrowni atomowej, to wziął je od Władimira Putina. On się nie wtrąca w wewnętrzną politykę Węgier, co robi Bruksela, nakładająca z wielkim zapałem różne sankcje polityczne i kary finansowe na Węgry tylko dlatego, że Orban rządzi swym państwem tak, jak chce większość Węgrów. Nic więc dziwnego, że węgierski premier zaczął szukać takich rozwiązań w polityce zagranicznej, dzięki którym te brukselskie szantaże przestaną być groźne dla jego kraju. Nie zamierzam się w tym tekście wdawać w dywagacje, czy współpraca gospodarcza z Rosją jest dla Węgier korzystna, czy nie. Orban i większość głosujących na jego partię Węgrów uważa, że tak. I powinniśmy to po prostu przyjąć do wiadomości, a nie zaprzeczać temu, że Orban współpracuje blisko z Rosją, jak robią niektórzy prawicowi politycy i publicyści, lub kierować do niego idiotyczne apele o zaniechanie tej współpracy, jak to zrobił Kowal. Nie ulega wątpliwości, że w stosunkach z Rosją premier Węgier kieruje się wyłącznie interesami własnego kraju, a nie jakąś agenturalną czy irracjonalną sympatią do Putina i rządzonego przez niego państwa. Węgrzy wiedzą, że Orban nie jest "ruskim agentem", bo to przecież on jako pierwszy węgierski poseł zażądał wycofania wojsk sowieckich z terytorium jego ojczyzny. Tak jak wówczas, tak również obecnie, jego celem było uniezależnienie Węgier od obcego dyktatu. Różnica jest taka, że na początku lat 90. Orban dążył do zrzucenia hegemonii Moskwy, a w tej chwili - Brukseli. W tym celu wtedy szukał sojuszników na Zachodzie, a teraz - na Wschodzie. Można zatem opisać jego politykę zagraniczną znaną fraszką Jerzego Sztaudyngera: "On był stały, tylko one się zmieniały". "One", to w przypadku Orbana "państwa sojusznicze". Polscy politycy prawicowi z PiS, partii Gowina i Solidarnej Polski, tak bardzo w Orbanie zakochani, powinni się na nim wzorować, jak należy prowadzić prowadzić politykę zagraniczną. Ale nie tylko na nim. Powinni się także uczyć od klasy politycznej rządzącej Izraelem, który to kraj jest przez wielu polskich polityków prawicowych podziwiany i bezwarunkowo popierany jako największy obok Węgier potencjalny sojusznik Polski rządzonej przez prawicę. Kierując się własnymi interesami, Izrael nie przyłączył się do potępienia Rosji za aneksję Krymu. Tak stanowisko tego państwa opisał 31 marca w "Gazecie Wyborczej" Mariusz Zawadzki: "... dopiero tydzień po zajęciu półwyspu przez rosyjskich żołnierzy wydał oświadczenie, że "śledzi wydarzenia z niepokojem i ma nadzieję, że kryzys zostanie rozwiązany pokojowo". Ani słowa potępienia agresji! Ukraiński deputowany Oleksandr Feldman, który był w tamtych dniach w Jerozolimie, nie krył rozczarowania. - Spodziewaliśmy się bardziej klarownego stanowiska - mówił. Z kolei w ostatni czwartek, kiedy Zgromadzenie Ogólne ONZ potępiło aneksję Krymu, Izrael znalazł się wśród 58 krajów, które nie wzięły udziału w głosowaniu. Jak to możliwe, że w konflikcie, który stawia pod znakiem zapytania cały światowy ład, kluczowy sojusznik Ameryki zachowuje neutralność? A gdzie uniwersalne wartości, o których tak pięknie mówił w środę w Brukseli Obama?" (http://wyborcza.pl/1,75968,15713458,Aneksja_Krymu…) Według Zawadzkiego przyczyną takiego stanowiska państwa żydowskiego było to, że istnieje bliźniacze podobieństwo między aneksją Krymu przez Rosję i aneksją Jerozolimy przez Izrael. Z tą tezą polemizował 2 dni później na łamach "Gazety Wyborczej" Konstanty Gebert, który stwierdził, że "w kwestii Krymu Izrael nie głosował, bo nie chce się narazić Rosji, która mogłaby w odpowiedzi znacząco wesprzeć jego wrogów." (http://wyborcza.pl/1,75968,15725483,Os__anektorow…) Ale nie jest dla mnie tutaj istotne, który z dziennikarzy GW ma rację w tej polemice (być może wrócę do tej kwestii przy innej okazji - według mnie nie bez znaczenia jest tutaj to, że znaczny wpływ na politykę Izraela mają imigranci z Rosji oraz mający obywatelskie izraelskie rosyjscy biznesmeni, jak choćby Władimir Kantor, który próbował (i być może wciąż próbuje) przejąć tarnowskie Azoty). Nie ma to znaczenia, bo obaj się zgadzają, iż Izrael zajął takie a nie inne stanowisko w sprawie aneksji Krymu przez Rosję dlatego, że kierował się własnymi interesami. Nie bał się przy tym sprzeciwić swojemu najważniejszemu sojusznikowi, czyli Stanom Zjednoczonym. I tak samo powinna zawsze postępować Polska. Warto tu zwrócić uwagę na to, że postawę Izraela w sprawie zabrania Krymu Ukrainie przez Rosję całkowicie przemilczały prawicowe media w Polsce. Napisała o tym jedynie "Gazeta Wyborcza", za co należy się jej wielka cześć i chwała (tak jest - chwalę w tym przypadku organ mafii czerskiej, który zwalczam w niemal każdej swojej notce, bo jeśli chodzi o opisywanie polityki Izraela, to jest obiektywny!). W odróżnieniu od lewaków z GW, prawicowi dziennikarze "niepokorni" są zakochani w żydowskim państwie i nie znajdują w jego postępowaniu żadnego powodu do krytyki. Poza tym nie mają czasu na tropienie "ruskich agentów" w Izraelu, gdyż zajęci są ich poszukiwaniem w Polsce. To oczywiście dobrze, jeśli demaskują tych prawdziwych, ale niestety bardzo często są oni całkowicie wyimaginowani. "Ruskim agentem" może być okrzyknięty każdy, kto wyrazi jakąkolwiek krytyczną uwagę co do bezwarunkowego poparcia władz "majdanowej" Ukrainy, więc pewnie i ja do nich zostanę zaliczony, bo tak jak ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zalewski uważam, że trzeba bardzo uważnie się im przyglądać z polskiej perspektywy, pisać o nich prawdę, stawiać im wymagania i krytykować, kiedy im się to należy. Niestety łatwo jest mi sobie wyobrazić sytuację, że władzę w Kijowie sprawują antypolscy politycy. Nie jest też mądre głośne potępianie wszystkiego, co robi Putin, bo on się naszymi protestami w ogóle nie przejmuje, a za jakiś czas, gdy już dogada się z Niemcami i USA, i być może zainstaluje za ich zgodą na Ukrainie prorosyjskie władze, to zostaniemy z ręką w nocniku. Całkowicie zrujnujemy sobie stosunki z Rosją, a Ukraina może być do Polski wrogo nastawiona, gdyż będzie rządzona przez polityków prorosyjskich albo antypolskich nacjonalistów spod sztandarów Bandery. W kryzysie ukraińskim, w odróżnieniu od rozemocjonowanych polskich prawicowych polityków i dziennikarzy, Orban zachowuje po prostu zimną głowę i postępuje racjonalnie. Nie śledzę szczegółowo relacji węgiersko-ukraińskich, ale nie ulega dla mnie wątpliwości, że Kijów był niezadowolony z ustawy przyznającej węgierskie obywatelstwo i prawo do głosowania w węgierskich wyborach Węgrom mieszkającym w diasporze, w tym na terenie Rusi Zakarpackiej. A m.in. za to krytykował także Orbana Zachód, zarzucając mu dążenie do odbudowy tzw. wielkich Węgier. Jeśli to byłaby prawda, to aneksja Krymu przez Rosję byłaby z punktu widzenia węgierskiego premiera ruchem pozytywnym, bo otwierałaby furtkę do rewizji granic w Europie. Ale również jeśli jest to nieprawda, to Budapeszt nie ma interesu w popieraniu Kijowa w konflikcie z Moskwą. I dlatego zachowuje neutralność. Śmieszny jest w gruncie rzeczy apel, którym Kowal kończy swój list do Orbana: "Niech stare, proste hasło „Lengyel - Magyar Solidaritas!” nadal będzie dla nas wyzwaniem i natchnieniem do nowych wzmacniania relacji polsko-węgierskich." Tego typu apele są dla tak wytrawnego polityka jak premier Węgier jedynie zachętą, żeby unikać odpowiedzi na niewygodne pytania. Orban zastosował tę metodę, mówiąc podczas dzisiejszej konferencji prasowej po spotkaniu z Donaldem Tuskiem, że "polsko-węgierska przyjaźń nawet w najtrudniejszych chwilach wytrzymała próbę czasu", oraz że jest to przyjaźń "dwóch kochających wolność chrześcijańskich narodów, które łączy nie tylko przeszłość, ale i przyszłość". To typowy przykład dyplomatycznego "lania wody", bo w polityce zagranicznej ważne są nie piękne hasła, lecz interesy i konkretne działania. A fakty są takie, że różnie z tą solidarnością i przyjaźnią naszych chrześcijańskich narodów w przeszłości bywało. Na przykład w l. 1620-21 Betlen Gabor, władający Siedmiogrodem, wręcz podjudzał muzułmańskich Turków do napaści na katolicką Polskę, bo Polacy byli sojusznikami cesarza Ferdynanda, z którym walczył o węgierską koronę (udało mu się ją nawet założyć, ale nosił ją tylko rok). Jednocześnie udawał przyjaźń do Rzeczpospolitej, co zdemaskował hospodar mołdawski Gracjan, przejmując jego listy do Turków i wysyłając je do Warszawy. W ogóle się w Polsce nie mówi, że Węgrzy, których największymi wrogami byli Habsburgowie, walczyli w 1683 r. po stronie islamskiej Turcji, a nie chrześcijańskiej koalicji, której wojska dowodzone przez króla Jana III Sobieskiego odniosły wspaniałe zwycięstwo pod Wiedniem. Ubezpieczające wielką armię wezyra Kary Mustafy oddziały turecko-węgierskie zostały pokonane wcześniej pod Bratysławą przez wojsko cesarskie dowodzone przez Karola Lotaryńskiego, przy którego boku walczył ze swoim oddziałem marszałek nadworny koronny Hieronim Lubomirski. Jak wiadomo Rzeczpospolita bardzo politycznie źle wyszła na zawiązanym w 1684 r. przeciwko muzułmańskiej Porcie chrześcijańskim sojuszu zwanym Ligą Świętą, bo wchodząc do niego podporządkowała swoje interesy Austrii, która wzmocniła się kosztem Turcji i w drugiej połowie XVIII w. wzięła udział w rozbiorach naszego kraju. Ucierpieli też na tym Węgrzy, którzych próbowali przy pomocy Polski wyrwać się z habsburskich łap (książę Siedmiogrodu Mihaly Apafi chciał zostać lennikiem króla polskiego, zaś przywódca węgierskich powstańców Imre Thokoly proponował, żeby Polska objęła protektoratem Węgry). Jak widać z powyższych przykładów, Węgrzy zawsze byli bardziej elastyczni i pragmatyczni w zawiązywaniu sojuszy politycznych od Polaków. I Orban kontynuuje tę tradycję. Liga Święta to jeden z wielu w naszej historii błędnych sojuszy, na których Polska bardzo źle wyszła (na swoim blogu podawałem już inne tego typu przykłady, np. sojusz polsko-pruski w okresie obrad Sejmu Czteroletniego lub uległość polskiego rządu wobec zachodnich aliantów podczas II wojny światowej). Polacy wielokrotnie w przeszłości naiwnie ufali w dobrą wolę swoich fałszywych "sojuszników", którzy knuli za ich plecami z naszymi największymi wrogami, więc wydawać by się mogło, że wyciągniemy z popełnionych błędów wnioski i przestaniemy je powtarzać. Niestety jest inaczej, czego dowodzi emocjonalne podejście do kryzysu ukraińskiego, traktowanie przez polityków i publicystów prawicowych Izraela jako potencjalnego sojusznika Polski, chociaż znacznie mu bliżej do Rosji niż do naszego kraju oraz zadziwiająca euforia wobec Orbana. Hasło, że "będzie Budapeszt w Warszawie", traktowałem zawsze jako zgrabną metaforę, znaczącą jedynie to, że kiedyś polska prawica zdecydowanie wygra wybory, a sformowany przez nią rząd będzie dbał o polskie interesy, a nie podporządkowywał je obcym potęgom. Tymczasem wielu zachwyconych węgierskim premierem polskich polityków i publicystów chciałoby po prostu kopiować jego posunięcia polityczne, dzięki którym zdobył i utrzymuje władzę na Węgrzech. To dlatego nie chcą przyjąć do wiadomości oczywistej prawdy, że Orban współpracuje z Putinem, czemu ja się wcale nie dziwię, bo Węgry znacznie różnią się od Polski i mają całkowicie inne priorytety w polityce zagranicznej niż nasz kraj. No cóż, na ślepotę i głupotę polityczną nie ma lekarstwa. Jeśli ktoś nie widzi, że Orban znacznie częściej i chętniej pokazuje się w towarzystwie Donalda Tuska niż Jarosława Kaczyńskiego, a Izraelowi znacznie bliżej do Rosji niż do Polski, to nic mu nie pomoże. Reakcje premiera Węgier i rządu izraelskiego na kryzys ukraiński powinny otrzeźwić polskich prawicowych polityków i publicystów, ale na razie tak się nie stało. Zamiast uczyć się od Orbana i Izraelczyków prowadzenia polityki zagranicznej, powtarzają błędy popełniane przez naszych przodków.