Tułaczy los premiera

Przez Godziemba , 20/07/2009 [07:30]

17 września 1939 roku ostatni rząd Polski przedwrześniowej z premierem Sławojem Składkowskim na czele opuścił granice Polski i udał się do rumuńskich Czerniowiec, gdzie władze polskie zostały internowane.Sławoj Składkowski to lekarz, żołnierz I Brygady Legionów, więzień Beniaminowa, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej (szef sanitarny dywizji, grupy operacyjnej), szef Departamentu Sanitarnego MSWoj., w maju 1926 roku Komisarz Rządu na m.st. Warszawę, minister spraw wewnętrznych (1926-1931), wiceminister spraw wojskowych (1931-1936), wreszcie premier rządu RP w latach 1936-1939. Dla Składkowskiego okres internowania w Baile Herculane stanowił najgorszy epizod w życiu. Jako człowiek czynu, o nieograniczonej energii i niespożytej witalności nie potrafił pogodzić się z bezczynnością. Niemal natychmiast podjął starania o swe zwolnienie z internowania oraz przyjęcie do tworzonego we Francji Wojska Polskiego. Jednak na jego podanie, gen. Sikorski przesłał odpowiedź o następującej treści: „Otrzymałem Pańskie zgłoszenie do służby czynnej. Żąda pan w swym podaniu rzeczy niemożliwej. Nie rozporządzam tak silną policją ani żandarmerią, by chronić Pana od zniewag i zamachów, które spotkać go muszą w każdym większym skupisku polskim. Pan Prezes rządu odpowiedzialny za bezprzykładny pogrom, jakiegośmy doznali, powinien zrozumieć, że jedno mu teraz pozostaje: dać o sobie zapomnieć”. Dla Sikorskiego było bardzo wygodnym, iż w roli sprawców nieszczęść narodowych można postawić polityków sanacyjnych, zwłaszcza, że nie mieli oni praktycznie żadnych szans obrony. Jednocześnie jednym z powodów takiego obrzucania zniewagami swego poprzednika na stanowisku premiera, była osobista awersja, jaką Sikorski żywił w stosunku do Składkowskiego. Nie zrażony stosunkiem Naczelnego Wodza, Składkowski nie zaniechał prób wydostania się z miejsca odosobnienia. Pragnieniem Generała była chęć przekreślenia w pamięci potomnych kreowanego przez rząd Sikorskiego wizerunku sprawcy klęski narodowej. Chciał, aby pozostał po nim obraz człowieka, który do końca poświęcił się pracy dla dobra Ojczyzny. Zamysłu tego nie mógł zrealizować pozostając w Rumunii. W czerwcu 1940 roku Składkowski wraz z b. ministrem sprawiedliwości Witoldem Grabowskim, nie niepokojeni przez Rumunów, wsiedli do pociągu podążającego w stronę granicy rumuńsko-bułgarskiej. Dalsza ich droga ucieczki wiodła następnie przez Bułgarię ku neutralnej Turcji. W końcu czerwca obaj szczęśliwie dotarli do Istambułu. Ich pojawienie się w polskiej ambasadzie wywołało nie lada sensacje, ale i zakłopotanie, szczególnie że z miejsca ponowili starania o uzyskanie przydziału wojskowego. Sikorski był jednak bezwzględny – droga do armii została przed nimi zamknięta. Wobec takiego obrotu sprawy Składkowski i Grabowski zdecydowali się podjąć starania o przyjęcie do armii brytyjskiej. Aby tego dokonać, musieli uzyskać zgodę Sikorskiego oraz Anglików. O ile Naczelny Wódz zgodził się, to Anglicy – z uwagi na ich przeszłość polityczną – zadecydowali o wydaniu odmownej decyzji. W tej sytuacji obaj zwrócili się z prośbą o interwencję do Prezydenta Raczkiewicza, któremu udało się uzyskać zgodę Sikorskiego, na przyjęcie por. Grabowskiego do Wojska Polskiego w stopniu szeregowca. Po kilku miesięcznej batalii Składkowski w styczniu 1941 roku uzyskał zgodę Sikorskiego na wyjazd do ośrodka Brygady Karpackiej gen. Kopańskiego w Jerozolimie. Docelowo został skierowany do Ośrodka Zapasowego Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich w Palestynie. Do jego obowiązków jako inspektora sanitarnego należała inspekcja szpitali, koszar, obozów i pomieszczeń sanitarnych oraz współpraca z ośrodkami emigracyjnymi Polskiego Czerwonego Krzyża. Wbrew opinii Sikorskiego o powszechnym bojkocie byłego premiera przez żołnierzy, na jego odczytach o Polskim Czerwonym Krzyżu, sala pękała w szwach, a Generał spotykał się z powszechną sympatią żołnierzy i większości oficerów. Echa tej jego swoistej popularności dotarły do Londynu. Na posiedzeniu Rady Ministrów w kwietniu 1941 roku Stanisław Kot wskazywał na konieczność przeniesienia Składkowskiego na Cypr jako elementu niepożądanego w Palestynie „z punktu widzenia władz wojskowych ze względów politycznych”. Mimo starań gen. Kazimierza Sosnkowskiego, Składkowski musiał w maju 1941 roku opuścić szeregi wojska i został przeniesiony do Stacji Zbornej dla Generałów w Tel Avivie z uposażeniem drugiej grupy, dla oficerów w stanie spoczynku. W ten sposób b. premier pozbawiony został największej miłości – służby w wojsku, która nadawała sens jego życiu. Po otrzymaniu ww. rozkazu zanotował w swym dzienniku: „Mnie pozostaje tylko poniżająca poniewierka na obczyźnie”. W Tel Avivie spotkał wielu starych znajomych, m.in. gen. Jakuba Krzemińskiego i W. Żyborskiego, który także zostali odtrąceni przez Sikorskiego. Po śmierci Sikorskiego i objęciu funkcji Naczelnego Wodza przez gen. Sosnkowskiego, Składkowski podjął interwencję w sprawie oficerów II grupy. W piśmie do Sosnkowskiego wskazywał, że walka o niepodległą Polskę stanowi dla niego i jego kolegów obowiązek, którego może pozbawić go tylko wyrok sądu wojennego. Podkreślał też, iż „przez stworzenie oficerów II grupy zanikły podstawy dyscypliny i podstawy dla szarży. Porucznik, pełniący służbę w Wojsku Polskim i walczący za Polskę uważa się za coś lepszego od generała II grupy, który obija się bez pracy”. Sosnkowski, narażony od początku na nieustanny atak Mikołajczyka oraz Anglików, nie mógł zaangażować się w sprawę Składkowskiego, gdyż dawało to jego antagonistom dodatkowy argument do ręki. W tych warunkach Składkowski wespół ze swymi ideowymi przyjaciółmi: Januszem Jędrzewiczem, płk. Janem Jur-Gorzechowskim, gen, Krzemińskim, Juliuszem Poniatowskim, utworzył Związek Pracy dla Państwa, którego podstawową formą działalności stało się oddziaływanie na opinię publiczną poprzez wydawanie miesięcznika „Na straży”. Równocześnie w trakcie inspekcji gen. Sosnkowskiego piłsudczycy „palestyńscy” starali się wywrzeć na niego wpływ. Drymmer wspomina, że w trakcie spotkania z Naczelnym Wodzem „szereg mówców (…) zachęcało generała, by huknął pięścią w stół i rozpędził hałastrę, stawiając zagadnienie polsko-rosyjskie na właściwym miejscu”. Po raz kolejny „Szef” uchylił się od otwartego opowiedzenia się po stronie Składkowskiego i jego kolegów. Po zakończeniu wojny, były premier do 1947 roku przebywał na Bliskim Wschodzie, po czym przybył do Londynu. Do kraju, rządzonego przez komunistów nie miał po co wracać, wystarczająco zapadły w pamięć jego słowa, wypowiedziane w odpowiedzi na jedną z interpelację posła komunistycznego: „policja strzelała (…) strzelała i będzie strzelać do każdego komunisty, który zechce przeciw całości państwa walczyć”. Po powstaniu piłsudczykowskiej reprezentacji politycznej – Ligi Niepodległości Polski – aktywnie włączył się w jej działalność, pozostając ważnym symbolem sprzeciwu wobec narzuconego Polsce zniewolenia . Na rozliczne ataki ze strony swoich przeciwników starał się odpowiadać piórem, wydając w 1959 roku tom wspomnień „Kwiatuszki administracyjne i inne”, oraz – wydane już po jego śmierci – „Nie ostatnie słowo oskarżonego” (1964 rok), na które złożyły się artykuły opublikowane w „Dzienniku Polski i Dzienniku Żołnierza”, „Kulturze” i „Wiadomościach”. Proza jego pisana była nienaganną, piękną polszczyzną porównywaną przez Jana Lechonia i Stanisława Cata-Mackiewicza do „Pamiętników” Jana Chryzostoma Paska. Zygmunt Nowakowski pisał o „Kwiatuszkach” : „Im dalej w przyszłość, tym – jestem przekonany – bardziej te nikłe pozornie, proste wspomnienia Składkowskiego przejdą do literatury polskiej wraz z „Pamiętnikami kwestarza” Chodźki, mało staną się nie waham się tego powiedzieć, obok „Pamiątek Soplicy” Rzewuskiego. A dla przyszłych pokoleń będą może posiadały walor – to może ryzykowne stwierdzenie, ale ja je podtrzymuję – walor pamiętników Paska. Przewyższają Paska jedną rzeczą, że są prawdziwe, podczas gdy Pasek jest niemal w 50% świetnie i artystycznie zełgany”. W pamiętnikach i artykułach przypominał pewne fakty, gorąco wierząc, że ostatnie obiektywne słowo w jego obronie wypowie historia. I rzeczywiście słabnie w opinii historyków jego wizerunek tępego zupaka, utrwalonego na zegadłowiczowskich czy mackiewiczowskich kartach, widzącego świat przez „pryzmat kibla i bielonego płotu”. Nawet w tych sprawach zaczęto w nim widzieć człowieka, który jako pierwszy podjął walkę z biurokracją, choć nieraz walka Składkowskiego przypominała zmagania Don Kichota z wiatrakami. Uproszczając można stwierdzić, że głównym jego problemem był charakter pozytywisty z domieszką duszy romantyka, charakter i dusza która, nie pasowała do czasów, w jakim przyszło mu żyć. Generał Sławoj Składkowski zmarł 31 sierpnia 1962 roku i został pochowany na cmentarzu Brompton. 8 czerwca 1990 roku prochy generała sprowadzono do kraju i po uroczystej mszy w kościele św. Karola Boromeusza, spoczęły na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. Wybrana bibliografia: S. Składkowski – Kwiatuszki administracyjne i inne S. Składkowski – Nie ostatnie słowo oskarżonego A. Adamczyk – Generał dywizji Sławoj Felicjan Składkowski (1885-1962) W. Drymmer – Wspomnienia Protokoły z posiedzeń Rady Ministrów RP

Rzepka

Rzepka

16 years 2 months temu

Sławoj Składkowski wiele zrobił dla swojej Ojczyzny - chwała mu za to. A z Twojego tekstu, Godziembo, wynika, że mógł i chciał zrobić jeszcze więcej. Szkoda, że tak potoczyły się jego losy... Dzięki za kolejną lekcję :) Pozdrowienia
Godziemba

To był niebanalny człowiek, znakomity organizator i administrator, choć do polityki dostał się przypadkowo i nie czuł się w tym dobrze. No cóż, nie on jeden został przez historię źle potraktowany i dopiero po latach zyskuje "na wartości" Pozdrawiam
Bernard

Poniżej cytuję fragment pamiętników Zygmunta Klukowskiego, lekarza, bibliofila, AKowca, kronikarza zamojszczyzny, więźnia politycznego lat powojennych. Są to wspomnienia z czasów, gdy Sławoj Składkowski był ministrem spraw wewnętrznych i bywał w Szczebrzeszynie gdzie mieszkałą jego rodzina. Publikacja wydawnictwa Ośrodka Karta. >>>> Dość częstym gościem bywał w Szczebrzeszynie gen. Sławoj Składkowski [minister spraw wewnętrznych]. W czasie wypadów służbowych często wstępował tu na kilkanaście godzin, by odwiedzić matkę i siostrę, dyrektorową Niedzielską. [...] [Druga] rodzona siostra Sławoja, Dobrosława, była nauczycielką szkoły powszechnej w Senderkach, niedaleko Józefowa. Kiedyś Dobrosława ciężko zachorowała i przyjechała do Niedziel-skich. Stwierdziłem u niej tyfus plamisty. Nie chcąc brać na siebie odpowiedzialności i obawiając się grymaśnej pacjentki w szpitalu, poradziłem, żeby dano znać Sławojowi, może by ją samolotem sanitarnym przewiózł do Warszawy. Sławoj natychmiast przyjechał, ale koleją, kategorycznie oświadczył rodzinie, że nie myśli tyfusu plamistego zawozić do stolicy i kazał ją umieścić u mnie w szpitalu. Nie lada sensacja była w miasteczku, gdy środkiem jezdni transportowano na noszach chorą do szpitala, w otoczeniu matki, siostry, dyrektora Seminarium i z kroczącym obok Sławojem. Zdarzyło się to w grudniu, mróz był dość tęgi. W pewnym momencie Sławoj przykrył chorą siostrę swym generalskim płaszczem, a sam szedł tylko w mundurze, co wywołało jeszcze większą uciechę wśród coraz liczniejszego tłumu gapiów. [...] Kiedyś znów przyjechał do dyrektorstwa Niedzielskich na chrzciny syna Rafała. Przy kolacji, jako ojciec chrzestny, wygłosił skandalicznie frywolne przemówienie, którym nawet zaślepiona matka była zgorszona. Za każdą swoją bytnością opowiadał mnóstwo kawałów i przygód [...]. A mówił tak obrazowo i z humorem, żeśmy się pokładali ze śmiechu. [...] W tych właśnie latach Sławoj, wróciwszy po kilkumiesięcznym pobycie z Paryża, [...] przeprowadzał rozwód z pierwszą żoną i przygotowywał się do ożenku z Hiszpanką poznaną w Paryżu. Rodzina nie bardzo była z tego zadowolona, a dyrektorowa Niedzielska z właściwym sobie złośliwym dowcipem dowodziła, że „Sławek zawsze lubił studia etnograficzne". [...] Była to najczystszej krwi Hiszpanka z bogatej rodziny [...]. U niej, już jako wdowy po wojskowym lekarzu z kilkunastoletnią córką, zainstalowano Sławoj a w Paryżu. Ognista Hiszpanka tak się zaopiekowała swym lokatorem, że ten postanowił się z nią ożenić. [...] Okaz to był pierwszorzędny! Mieliśmy na co patrzeć. Wzrostu średniego, włosy czarne jak heban przewiązane wstążką z dużą kokardą, wymalowana i wyszminkowana niczym aktorka wychodząca na scenę. Ubrana dziwacznie, spódniczka powyżej kolan, ramiona całkiem obnażone, a był wówczas koniec listopada i zimno porządne. Zdradliwy ząb czasu wyciskał na niej już wtenczas aż nadto wyraźne piętno. Po polsku mówiła tylko „dzień dobry" i „dziękuję". Rzucała się i skakała po całym mieszkaniu, krzyczała, śpiewała i zachowywała się niesamowicie, a Sławoj jej towarzyszył. Calutki dom przewrócili do góry nogami, ku uciesze trojga dzieci dyrektorostwa. [...] Na drugi dzień z wielką paradą przyszli do mnie. Tak się Hiszpance spodobały moje kwiaty, że musiałem jej dwie doniczki ofiarować. Poszliśmy razem do Niedzielskich. Po drodze, idąc środkiem jezdni, Sławoj zachowywał się niemożliwie, żywo coś opowiadając gestykulował, wrzeszczał, przysiadał i czynił to na oczach licznej gawiedzi towarzyszącej nam w pewnym oddaleniu. [...] Będąc u mnie Sławoj ofiarował na szpital 200 złotych i zaproponował, żebym razem z nimi pojechał do Warszawy. Bez namysłu skorzystałem z okazji, ze względu na uciechę, jaką spodziewałem się mieć w drodze i żeby za otrzymane pieniądze kupić wózek do przewożenia chorych. Wyjazd został wyznaczony na godzinę szóstą rano. Gdy przyszedłem o tej porze do Medzielskich, Sławoj był już dawno gotów, popędzał wszystkich i wrzeszczał: „Tempo, tempo!". Wreszcie pięknym, ogromnym, otwartym austro-daimlerem wyruszyliśmy, przy czym Sławoj usiadł za kierownicą, a Hiszpanka obok niego. Jazda była kawalerska i urozmaicona. W Izbicy Sławoj miał przemowę do świni, która zatarasowała szosę [...]. W lesie za Krasnymstawem nagle stanęła ostro zahamowana maszyna i usłyszeliśmy tubalny głos Sławoja: „Jeneralna inspekcja lasu, panie na lewo, panowie naprawo!". [...} Nawaliła potem kicha. Sławoj z pasją sam rzucił się do lewarowania auta i zakładania zapasowego koła, szofer tylko mu przy tym pomagał. Na pewnym odcinku szosy Sławoj wziął szybkość dobrze ponad 100 kilometrów na godzinę. Hiszpanka, upojona szaloną jazdą, objęła go wówczas za szyję i zaczęła całować. A myśmy siedzieli w milczeniu, ze strachem oczekując, co z tego wyniknie. Sławoj się nie poruszył, wpatrzony w szosę rozwijał szybkość. Wreszcie Hiszpanka uspokoiła się i wtedy dopiero Sławoj, trzymając lewą ręką kierownicę i nie zmniejszając szybkości, zaczął prawą dłonią oddawać całusy. [...] Wreszcie dojechaliśmy do Warszawy. Na przedmieściu szosa była fatalna i Sławoj, wbrew przepisom, zaczął prowadzić wóz lewą stroną, gdzie bruk był już naprawiony. W pewnym miejscu posterunkowy zatrzymał samochód i wyjął blok do wypisywania mandatu. Poznawszy ministra, okropnie się stropił, lecz Sławoj pochwalił go za gorliwość służbową i kazał swemu sekretarzowi, który też z nami jechał, zapisać jego numer i nazajutrz w komisariacie wypłacić 25 złotych nagrody. Pojechaliśmy wprost do mieszkania Składkowskich, tuż obok wojskowego szpitala na Mokotowie. Zaciągnęli mnie jeszcze do siebie na wino, które we flaszkach całymi koszami sprowadzano z Francji, ponieważ bez niego Hiszpanka nie mogła żyć. Mieszkanko mieli bardzo skromne, o małych czterech pokojach. Absolutnie nic nie wskazywało, że jest to siedziba ministra spraw wewnętrznych. [...]
Godziemba

Ten cytat, znam jeszcze więcej - pokazuje Sławoja jako normalnego człowieka, któremu stanowisko nie uderzyło do głowy, z pokorą płacącego mandat za złamanie przepisów - dzisiaj nie do pomyślenia... Pozdrawiam
Bernard

Dokładnie tak. Czy w dzisiejszych czasach można sobie wyobrazić, żeby siostra premiera uczyła w małej wiejskiej szkole gdzieś na końcu świata? Z ciekawostek, to rząd i władze II RP przejechały Czeremosz w Kutach, a nie jak się utarło w Zaleszczykach Dniestr. Ostatnie posiedzenie rządu w kraju odbyło się na plebanii greckokatolickiej w Kutach. Wyjżdżającego prezydenta na moście żegnał zaś ks. obrządku ormiańskiego Samuel Mnugiewicz. ("Przemilczane ludobójstwo" ks. t. Isakowicz-Zaleski).